Najpierw sprawiedliwość

**Dziennik Lisy**

Nie potrafię opisać tego dnia. Czuję, że życie stanęło na głowie. Babcia Klawa to jedyna, która mi została. Rodzice zginęli, wracając z targu starymi „Żiguli”. Błoto, droga… Jeszcze nie pojmowałam, że ich już nie ma. Teraz tylko my dwie — babcia i ja.

Miszka… Jak on mi się podobał! Wesoły, zadziorny, z nim nigdy nie było nudno. Owszem, sprzeczaliśmy się, lecz zaraz godzili. Zawsze pierwszy wyciągał rękę. Cała wieś wiedziała, że jesteśmy parą, choć babcia mruczała:

— Liso, co ty widzisz w tym urwisie? Popatrz na Paszkę — skromny, pracowity, a ty za tym lekkoduchem… Ech, gdybyś wiedziała, jaki twój dziad Egor bywał!

A jednak lubiłam Miszkę. Uczciwy, choć porywczy. A Paszka? Tak, porządny, lecz za cichy. Nie dla mnie.

Potem nadeszło najgorsze. Babcię uderzono w głowę. Nocowałam wtedy u Rity — na złość Miszce, który zasiedział się w miasteczku. Wróciłam — w domu policja, babcię zabrali do szpitala.

Śledczy Iwan Romanowicz, przyjaciel mojego taty, próbował dojść, kto to zrobił. A Paszka… szeptał mi do ucha:

— To Miszka. Widziałem go przy waszym domu.

Nie wierzyłam. On by tak nie mógł. Lecz wątpliwości gryzły. Potem Miszkę aresztowano — znaleziono jego odciski na drzwiach. Płakałam, złościłam się, myślałam: jak bardzo się pomyliłam…

I wtedy telefon ze szpitala: babcia się ocknęła. Z Iwanem Romanowiczem pognaliśmy tam i zastaliśmy Paszkę, który próbował ją udusić!

To on ją wtedy uderzył. Chciał, by winę zwalono na Miszkę, żebym wyszła za niego.

Teraz już wszystko jasne. Miszkę wypuścili. Babcia, patrząc na nas, tylko westchnęła:

— Widocznie tak los chciał…

A we mnie jakby zakwitła wiosna, choć za oknem zima.