„Twój czas minął” — rzucił chłodno mąż i gestem wskazał wyjście

— Znowu ten odór! Ile razy prosiłam, żebyś nie palił w mieszkaniu? — Svetłana rozchyliła zasłony i otworzyła okna. — Nawet dywan przesiąkł. Co pomyślą Marina Iwanowna z mężem, kiedy przyjdą na kolację?

— A co mają myśleć? — Dmitrij demonstracyjnie zdusił papierosa w popielniczce. — Uznają, że mieszka tu facet, który czasem zapali. Wielka sprawa.

— Prawdziwi mężczyźni palą na klatce albo na dworze, Dmitriju Nikołajewiczu. A nie trują domowników. Po twoim dymie boli mnie głowa.

— Zaczyna się — przewrócił oczami. — Ćwierć wieku żyłaś z palaczem i nic. Nagle migrena? Może to wiek, Swietoczka?

Svetłana zesztywniała, zaciskając usta. Ostatnio coraz częściej uderzał w temat jej lat, jakby celowo trafiał w najsłabsze miejsce — i zawsze w punkt.

— Co to ma do rzeczy? — odwróciła się do okna, kryjąc napływające łzy. — Proszę tylko o szacunek. Wyjść na klatkę to aż tak trudno?

— Szacunek? — prychnął. — A gdzie twój do mnie? Po zmianie chcę usiąść z herbatą i zapalić, a nie biegać po piętrach jak uczeń. W końcu to moje mieszkanie.

— Nasze — poprawiła cicho.

— No, nasze — mruknął. — Tyle że rachunki płacę ja. Remont robiłem ja. I twoje nowe futro też kupiłem ja.

Słyszała ten argument setki razy. Od piętnastu lat nie pracowała: najpierw dzieci, potem opieka nad teściową, później dom przyzwyczaił ją do roli gospodyni. A Dmitrij przywykł przypominać jej o tym przy każdej sprzeczce.

— Nie chcę znów się kłócić — westchnęła. — Proszę tylko, żebyś dziś palił na klatce. Marina Iwanowna ma astmę, będzie jej ciężko oddychać.

— Dobrze — nieoczekiwanie ustąpił. — Dla twojej drogocennej Mariny Iwanowny wyjdę. Ale tylko dziś.

Wstał z fotela i skierował się do sypialni, rzucając przez ramię:

— I po co ich w ogóle zapraszałaś? Jutro mam ważne negocjacje, muszę się wyspać, a nie zabawiać twoich nudziarzy.

— To nie zwykli goście — odparła. — Wiktor Pietrowicz kieruje biblioteką, może pomóc z pracą.

Dmitrij zatrzymał się w progu i wolno się odwrócił:

— Z jaką pracą?

Svetłana chciała poruszyć ten temat później, gdy wszystko się ułoży. Teraz jednak musiała mówić.

— Chcę zatrudnić się w bibliotece — powiedziała możliwie pewnym głosem. — Trzy razy w tygodniu, na pół etatu. Dzieci dorosły, ty ciągle w pracy… Czas czymś się zająć.

— A dom? — przerwał. — Kto będzie gotował? Sprzątał?

— Ze wszystkim zdążę — uśmiechnęła się blado. — To nie pełny etat. Dzieci rzadko wpadają…

— Dzieci rzadko, za to twoja mama co tydzień — mruknął. — I za każdym razem rosoły, pierogi.

— Mama pomaga w domu — odparła. — I nie bywa aż tak często.

— Choćby codziennie — machnął ręką. — Praca to fanaberia, Swieta. Masz czterdzieści siedem lat. Po co ci to? Siedź w domu, haftuj, czytaj.

— Książki? — zabulgotało w niej oburzenie. — Pamiętasz, że jestem filologiem? Mam dyplom z wyróżnieniem. Uczyłam, dopóki nie poszłam na urlop macierzyński.

— Uczyłaś, i co z tego? — opadł w fotel. — To było dwie dekady temu. Teraz inne czasy. Z tym „sowieckim” wykształceniem dokąd pójdziesz?

— Do biblioteki — uparła się. — Nie chodzi o pieniądze. Chcę mieć zajęcie, ludzi, poczucie, że potrafię coś więcej niż gotować zupy i prasować twoje koszule.

— Świetnie — skrzywił się. — Czyli dom i rodzina to błahostka? Nie dla takiej mądrej jak ty?

— Wiesz, że nie o to chodzi — ucięła. — Porozmawiamy później. Czekamy na gości.

W kuchni serce łomotało. Ostatnio każda rozmowa kończyła się pyskówką. Nie wiedziała, kiedy zaczęli mówić innymi językami. On nie słuchał. Nie chciał.

Kiedyś było inaczej. Poznali się na filologii — dwoje studentów, oboje zakochani w literaturze. Dmitrij pisał wiersze, ona je pochłaniała. Ślub, Ałonka, potem Sasza. On trafił do wydawnictwa i zaczął dobrze zarabiać. Ona została w domu — z dziećmi i codziennością, a książki stawały się rzadkim luksusem.

Nie zauważyła, jak romantyk zmienia się w zgorzkniałego, zmęczonego mężczyznę, którego coraz mniej obchodziły jej myśli. Gdy to dostrzegła, było za późno. Stali się obcy pod jednym dachem.

Goście przyszli równo o siódmej. Wiktor Pietrowicz, krzepki mężczyzna z bujną brodą, od razu wciągnął Dmitrija w dyskusję o polityce. Marina Iwanowna, drobna sześćdziesięciolatka, poszła pomagać do kuchni.

— Jak humor Dmitrija? — zapytała, krojąc ogórki. — Mówiliście o pracy?

— Nie — westchnęła Svetłana. — Stanowczo przeciw.

— Czego się spodziewałaś? — wzruszyła ramionami. — Mężczyźni nie lubią zmian, które naruszają ich wygodę.

— Przecież nic się nie zmieni — wyjęła z piekarnika placek. — Nadal będę ogarniać dom, tylko trzy razy w tygodniu wyjdę na parę godzin.

— Dla niego to katastrofa — uśmiechnęła się. — Wyobraź sobie: wróci, a ciebie nie ma. Straszne!

Zaśmiały się i napięcie trochę puściło. Obok Mariny Iwanowny zawsze czuła się pewniej.

Kolacja zaczęła się spokojnie. Dmitrij żartował, dopytywał o nowości wydawnicze. Svetłana odetchnęła: może wszystko się ułoży?

— A propos literatury — zwróciła się do niej Marina. — Powiedziałaś Dmitrijowi o naszej propozycji?

— Jakiej? — odłożył widelec.

— Żeby Svetłana prowadziła w bibliotece kółko dla dzieci — wyjaśniła.

— Od kiedy? — w głosie Dmitrija zabrzmiała stal.

— Od przyszłego miesiąca — odparła. — Dwa razy w tygodniu po dwie godziny.

— Interesujące — odsunął talerz. — A mnie czemu nikt nie spytał?

— Próbowałam dziś — szepnęła Svetłana.

— Nie przypominam sobie rozmowy — zwrócił się do gości. — Proszę państwa, żona nagle postanowiła robić karierę. Uważam, że w jej wieku to nierozsądne.

— Dlaczego? — zdziwił się Wiktor. — Pani Svetłana jest świetnie wykształcona. Takie osoby są na wagę złota.

— Być może — przytaknął. — Ale ma obowiązki wobec rodziny. Wobec męża.

— Dima, nie przy gościach — spłonęła rumieńcem.

— Co w tym złego? — rozejrzał się. — Wyjaśniam stanowisko: jestem przeciw pracy żony. Kropka.

Zapadła cisza. Wiktor szybko zmienił temat:

— Placek wyśmienity, proszę o przepis.

Reszta wieczoru minęła na wymianie uprzejmości. Gdy zamknęły się drzwi za gośćmi, Svetłana w milczeniu zaczęła sprzątać.

— Jak długo zamierzałaś ukrywać swoje plany? — stanął w progu z założonymi rękami.

— Nie ukrywałam — odparła, wstawiając talerze do zlewu. — Czekałam na dobry moment.

— Czyli aż już będziesz zatrudniona?

— Nie rozumiem twojej wściekłości — odwróciła się. — To tylko praca, nie zdrada.

— Dla mnie zdrada — uciął. — Umawialiśmy się: ty dom, ja pieniądze.

— Dwadzieścia lat temu! — krzyknęła. — Dzieci dorosły, chcę czuć się potrzebna!

— W domu nie czujesz się potrzebna? — zbliżył się. — Masz dość bycia żoną? Zachciało ci się „wolności”?

— Nie o wolność chodzi — zmieszała się. — O samorealizację…

— Znam te wasze „samorealizacje” — przerwał. — Najpierw praca, potem romanse, w końcu rozwód.

— Boże — nie dowierzała. — Myślisz, że w bibliotece znajdę kochanka?

— Jestem po prostu przeciw twojej pracy. I już.

Coś w niej pękło. Koniec nadziei. Może i związku.

— Wiesz co — powiedziała cicho — i tak pójdę do pracy. Jutro zadzwonię do Wiktora Pietrowicza.

— Co? — wpatrzył się w nią.

— Powiedziałam: pójdę pracować. Nie dla pieniędzy. Żeby znowu poczuć się człowiekiem, a nie dodatkiem do garnków.

— A więc postanowiłaś beze mnie — skinął chłodno.

— Próbowałam razem. Nie słuchałeś.

— Świetnie — odwrócił się i wyszedł.

Po chwili wrócił z jej torebką i płaszczem.

— Twój czas minął — wskazał drzwi. — Skoro decydujesz sama, żyj sama. Wynoś się.

— Wyrzucasz mnie przez pracę? — głos ugrzązł jej w gardle.

— Wyrzucam za zdradę zasad. Za to, że postawiłaś swoje zachcianki ponad rodzinę.

— Jakie „zachcianki”? — łzy napłynęły do oczu. — To drobna posada, żebym nie zwariowała z samotności! Ty znikasz całymi dniami, dzieci wyjechały. Mam piec placki dla ścian?

— Haftuj ikony, jeśli chcesz! — warknął. — Umowa to umowa. Ja pracuję, ty dom. Proste.

Rzucił jej torebkę.

— Skoro tak ci nudno — idź. Może twoja Marina cię przygarnie.

W milczeniu włożyła płaszcz. Sprzeczali się już nieraz, ale żeby wyrzucać…

— Mówisz serio? — spojrzała mu w oczy.

— Jak najbardziej. Wynoś się.

Zrobiła krok, po czym odwróciła się:

— Najbardziej boli, Dima, że nawet nie spytałeś, czemu to dla mnie ważne. Po prostu zakazałeś — jakbyś był właścicielem.

— No to czemu? — rzucił wyzywająco.

— Bo się boję — odpowiedziała cicho. — Że pewnego dnia nie wrócisz. Pójdziesz do tej młodej księgowej, z którą „zostajesz po godzinach” od trzech miesięcy. A ja zostanę sama — bez pracy, bez pieniędzy, bez sensu. Bo oddałam się bez reszty rodzinie. Tobie.

Dmitrij drgnął.

— O czym ty mówisz? Jaka księgowa?

— Natalia — odparła spokojnie. — Dzwoni co wieczór. Czasem wychodzisz na klatkę, żeby nie słyszałam. Ale ściany są cienkie, Dima.

Wyszła, cicho domykając drzwi. Na klatce pachniało świeżą farbą.

Na dworze nocny chłód koił po dziennym upale. Wciągnęła powietrze i poczuła nagłe, dziwne odciążenie.

Wyjęła telefon.

— Marino? To ja. Tak, rozmawialiśmy. Mogę przyjechać? Teraz?

Szła ku przystankowi, myśląc, jak przewrotnie układa się życie. Rano była pewna, że zostanie w tym mieszkaniu, z tym człowiekiem. A teraz szła w noc i czuła się bardziej wolna niż kiedykolwiek.

Zadzwonił telefon w torebce. „Dima”. Popatrzyła na ekran i wyłączyła aparat.

Jej czas naprawdę minął. Czas lęków, wątpliwości i posłusznego milczenia. Zaczynało się coś nowego — niepokojącego, ale własnego. Była gotowa.

Życie dało jej lekcję: nie wolno oddawać siebie w całości innym, zapominając o sobie. Inaczej pewnego dnia zostaniesz z pustym sercem i zdeptaną duszą.