Kobieta uchyliła zamek torby i aż wstrzymała oddech: w środku było coś, od czego skóra cierpła na plecach.
Chłopiec przycisnął nos do szyby i marudził babci:
— Babciu, no kiedy pójdziemy na dwór?
— Mróz dziś, wnuczku, następnym razem — machnęła ręką staruszka. — A ja muszę dziergać, termin goni.
Halina S. dorabiała w domu: na drutach robiła czapki i szaliki na sprzedaż. A tu jeszcze wnuk, Sasza, prosi — spacer mu w głowie. W końcu ustąpiła:
— Dobrze, idziemy, ale na chwilę! Na dworze psy by nie wygonił, a roboty u mnie po kokardę.
Wyszli. Podwórko było puste — kto by w taką pogodę się włóczył? Wnuk biegał jak szalony, a babcia już kostniała z zimna.
— Koniec, Saszku, wracamy! Jeszcze się przeziębimy — westchnęła.
Ale chłopak był jak sprężyna. Przeskoczył przez plac, wsunął się w labirynt i nagle zamilkł. Babcia woła — cisza. Podeszła, zawołała, i wtedy padło:
— Babciu, tu leży lalka, weźmiemy?
Halina zajrzała do środka i pobladła: w rogu stała torba, a z niej dobiegał cichy pisk. Serce jej zadrżało. Rozsunęła zamek — a tam niemowlę, w cienką pieluszkę zawinięte. Twarzyczka sina od mrozu.
Przytuliła maleństwo, drżącymi dłońmi wybrała numer pogotowia. Przyjechali lekarze i policja. Dziecko zabrano, a Halina z wnukiem zostali składać zeznania.
— Jak znaleźliście? — dopytywał dzielnicowy.
— Wnuk wypatrzył, gagatek, wszędzie nos wsadzi. Ja bym nie usłyszała, gdyby nie on.
— Dobra robota, chłopcze! — policjant klepnął go po ramieniu.
Babcia tylko kręciła głową: jak można porzucić własne dziecko? Czy serce nie zadrży?
— Ech, babciu — westchnął funkcjonariusz — dziś różne rzeczy się dzieją. Do śmietnika wyrzucą, w klatce zostawią… Nic nas już nie dziwi.
Halina poprosiła, by dać znać, co z maluszkiem. Okazało się: wychłodzenie, ale żyje, stabilny. Jeszcze chwila — i nie zdążyliby.
Do domu wrócili roztrzęsieni. O robocie na drutach nie było mowy — nerwy w strzępach.
Nazajutrz babcia zadzwoniła do szpitala.
— Po co pani dzwoni? Kim pani jest? — pytali.
— Nikim. Martwię się. Przecież my ją znaleźliśmy!
— Aaa, to wy! — głos po drugiej stronie zmiękł. — To dziewczynka! Wszystko dobrze. Dziękujemy!
— Można odwiedzić? Może coś kupić potrzeba?
— Z zasady nie, ale dla was zrobimy wyjątek. Proszę przyjść jutro, brakuje pampersów i mieszanki.
Następnego dnia przyszli z Saszą z pełnymi siatkami. Kruszynka była maleńka, rumiana. Halina nie wytrzymała — popłakała się. Wyjęła potem szalik — szary, we wzory, kiedyś bez okazji wydziergany. I przydał się. Okryła nim dziewczynkę i wyszeptała: „Rośnij szczęśliwa”.
Później dowiedzieli się: dali jej imię Sonia. Matkę pozbawiono praw, a dziecko przyjęło pod dach bezdzietne małżeństwo.
Minęło osiemnaście lat. Halina posiwiała, ale trzymała fason, piekła kurczaka w cieście — wnuk zapowiedział się z niespodzianką.
Drzwi się otworzyły, a w progu stanęli Sasza z dziewczyną.
— Babciu, poznaj — to Sonia. Bierzemy ślub! Jakbym ją znał od zawsze.
— O rety! — rozłożyła ręce staruszka. — Wchodźcie, co stoicie jak kołki!
Dziewczyna speszona odwijała szalik. Halina spojrzała — i serce jej stanęło. Taki wzór widziała tylko raz…
— Masz piękny szaliczek — wyszeptała drżącym głosem.
— Od dzieciństwa ze mną — uśmiechnęła się Sonia. — Pilnie go strzegę.
Babcia zrozumiała: to ten sam szal. Ten, którym kiedyś okryła maleństwo „na szczęście”.
Ot, los bywa przewrotny! Wnuk ocalił swoją przyszłą żonę. Widocznie tak miało być z góry ustalone.
