Noc przy przeprawie

**Noc na przeprawie**
W cichym, zapomnianym miasteczku, gdzie październikowy wiatr zamiatał puste ulice suchymi liśćmi, a rzeka Czusowa dzieliła przestrzeń na „tu” i „tam”, noc rozlewała się gęstym mrokiem. Liście, niczym zwęglone kartki listów, wirowały w mroźnym powietrzu i opadały na popękany asfalt. Dymitr wracał pieszo od rodziców, zostawiwszy swoją „dziewiątkę” na ich podwórku. Z ojcem wypili butelkę „Stolicznej”; staruszek opowiadał bez końca sanatoryjne historie z Soczi, o zastrzykach i o tym, jak brakowało mu w domu barszczu babci.
— Następnym razem, Marfo, pojedziemy razem, bo samemu to można wilkiem wyć — mamrotał, puszczając żonie oko.
— Tato, tam same kuracjuszki z artrozą — mruknął Dymitr, zerkając na matkę. — Mógłbyś się choć rozerwać.
— Rozerwalibyśmy się, ale wszystkie starsze ode mnie i o kulach. I na kogo bym naszą Marfę Stiepanownę zamienił? — ojciec zmrużył oczy, a matka skryła uśmiech w dłoni.
Dymitr zasiedział się do późna. Jego dziewczyna, Alewtina, jak zwykle odmówiła wspólnej wizyty. Rodzice mieszkali w sąsiednim kwartale, lecz od początku jej nie polubili. Utrzymywali formy, lecz matce raz się wymsknęło:
— Dima, nie dla ciebie ona. Nie żona — zawierucha.
— Mamo, niby skąd? Widzisz w ogóle?
— Pomieszkasz — zrozumiesz. Dobrze, że pieczątką nie spieszycie. Jeszcze sama nie zauważy, jak…
Rano Dymitr powiedział Alewtinie, że po pracy wpadnie do rodziców — ojciec wrócił z sanatorium.
— Zadzwonimy się, Liewa. Masz wolne — chodźmy do nich na chwilę?
— Nie dam rady, Dima. Obiecałam Natalii przynieść leki — angina ją ścięła. A w dzień mam pedicure — ucięła Alewtina.
Wiedział, że i tak nie pójdzie, ale zapytał z przyzwyczajenia.
— To się spóźnię, tata pewnie znowu naleje — parsknął, cmoknął ją w czubek głowy i pojechał do pracy.
— Nie spiesz się, u Naty też posiedzę — rzuciła za nim.
— Daj znać, odbiorę cię. Sama po ciemku nie chodź.
Noc przykryła miasto ołowianym całunem. Latarnie migotały jak pijane, niezdolne rozgonić jesiennej ciemności. Dymitr nie zadzwonił — uznał, że Alewtina jest już w domu. Szedł, nucąc pod nosem, w uszach wciąż brzmiał śmiech ojca. Lecz gdy otworzył drzwi, zamarł. Ze sypialni dobiegł znajomy chichot Alewtiny. Zajrzał — i zobaczył, jak jego najlepszy przyjaciel, Siergiej, spokojnie wciąga dżinsy, a Alewtina szepcze:
— Szybciej, Sierioża, bo Dima zaraz… — urwała, dostrzegłszy go w progu.
Nogi same poniosły go w noc. W skroniach dudniło: „Liewa z Sieriohą… Mój kumpel… Koszmar na jawie”. Szedł, nie widząc drogi, nie wiedząc gdzie ani po co. Ocknął się dopiero na starym moście nad Czusową. Samochody mijały go, oślepiając światłami. W dole, w czarnej wodzie, drżały odbicia latarni. Czas stanął.
Nagle ktoś szarpnął go za rękaw.
— Młody człowieku, czy nie za wysokośmy się wdrapali? — głos staruszka zadrżał jak rozbita bałałajka. — Nie gniewajcie się, ale wyglądacie na takiego, co postanowił… no wiecie… — skinął w stronę rzeki.
Dymitr drgnął. „Naprawdę… ja?”
— Nie, gdzie tam… Tylko spaceruję.
— I bardzo dobrze — uśmiechnął się starzec. — A dokąd pan zmierza?
— Jeszcze nie wiem.
— To odprowadźcie mnie na drugi brzeg — mieszkam za parkiem. Nie odmawiajcie dziadkowi.
Dymitr kiwnął głową.
— Nikita Pałycz jestem. A pan?
— Dymitr.
Szli powoli. Starzec opowiadał, że przez dziesięć lat uczył historii w pedagogicznym, a teraz jest na emeryturze.
— Na początku nudziłem się — telewizor i krzyżówki. A potem prawnuk się urodził — i roboty po czubek. Mieszkamy we troje: ja, Waria i mały Fiedia.
Monotonna mowa Nikity Pałycza kołysała jak deszcz o parapet. Ból w piersi stopniowo cichł.
— Dima, masz kłopot — stwierdził starzec. — Może niepotrzebnie odwiodłem cię od myśli?
— Nie mam dokąd pójść. Do rodziców — dopiero stamtąd. A do domu… tam…
— Rozumiem. Wpadnij do mnie. Z Warią mamy miejsca — zostaniesz. Co wieczór tu chodzę, dla zdrowia.
— Dziecko śpi, obudzimy…
— Fiedia po ósmej — jak ścięty. Chodźmy.
Dymitr sam nie wiedział, czemu się zgodził. Może dlatego, że naprawdę nie miał już dokąd iść. W chruszczowce na piątym piętrze pachniało ciastem. Rozebrali się w przedpokoju i poszli do kuchni.
— Siadaj, czajnik zaraz zawrze — burknął Nikita Pałycz.
Przy świetle lampy Dymitr przyjrzał się staruszkowi: wysoki, przygarbiony, z brodą jak u Tołstoja. Ustawiał filiżanki ostrożnie, by nie zadzwonić porcelaną. Na stole stała miseczka „Jubilejnego”.
— Dziadku, a kto to? — zapiszczał cienki głos. W progu stał maluch w piżamie w króliki. — Kim jesteś?
— To Dima, gość. A ty?
— Ja Fiedia! — brzdąc nadął policzki i z powagą podał rękę. Dymitr parsknął i uścisnął drobne palce.
— Nie śpisz, rozrabiako?
— Niee! — pokręcił głową.
Do kuchni weszła młoda kobieta.
— Dobry wieczór — powiedziała cicho. — Nie wiedziałam, że mamy gościa.
— A ja wiedziałem! — wrzasnął Fiedia i podskoczył.
— Waria, wnuczka. A to Dymitr.
Pili herbatę z żurawinową konfiturą. Mówił głównie Nikita Pałycz — o wojnie, o kołchozie, o tym, jak w młodości brzdąkał na bałałajce. Fiedia znosił Dimie zabawki, aż Waria westchnęła:
— Fiedia, spać.
Chłopiec nadął się, lecz posłusznie ujął matkę za rękę, a Dymitr nagle zrozumiał, że już jutro przyniesie mu nowy samochodzik, pojutrze bilety do cyrku, a za rok będzie stał pod oknem porodówki, trzymając na rękach maleńką Warię, i usłyszy śmiech Nikity Pałycza: „Widzisz, Dima, przypadkowe spotkania wywracają życie do góry nogami”.

Noc przy przeprawie
Что о вас расскажет выбранный глаз. Тест.