
— Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, że w twojej lodówce już tydzień temu myszy by się powiesiły? — głos Artioma zgrzytał w powietrzu jak lodowe okruchy w lutowym podmuchu. Nie zdjął walonek i zastygł w kuchennym progu, jakby to nie było mieszkanie, tylko tymczasowa nora — z odpadającą tapetą w kwiatuszki i stęchlizną starego samowara.
Polina milczała. Siedziała skulona, obejmując kolana, i śledziła pylasty pasek światła, który sączył się przez zmrożoną szybę i drżał na wytartym linoleum. Za oknem — jasny ranek, a w środku — zawieja. Każdy gest kosztował ją wysiłku, jakby zamiast kości miała pod skórą ołowiane ciężarki.
— Jak da się w takich warunkach funkcjonować? — Artiom zaglądał do żeliwnej, pustej patelni, jakby liczył na widmo dawnych śniadań. — Zjadasz chociaż jakąś zupę?
Wzruszyła tylko słabo ramieniem. Prawda była prosta: bywało różnie. Niby jak wszyscy, ale jednak nie. W środku pękła katarynka, ta, co zwykle wystukuje melodie głodu, śmiechu, chęci do życia.
Artiom był jej bratem. Ostatnim, który jeszcze wpadał. Pojawiał się raz w miesiącu, jak po torach — jak w dzieciństwie, gdy ojciec wysyłał go sprawdzić, czy nie zostawiła mleka na gazie. Teraz ojca już nie było. A Polina tkwiła jak w akwarium bez wody — można się udusić, tylko nikt nie widzi, jak sinieją usta.
— Dobra, kupię ci jedzenia — uciął, jakby przybijał pieczęć. — Ziemniaki, kasza, konserwa. Ugotujesz sobie polewkę. Bez dyskusji. Jasne?
Skinęła. Nie z przekonania — po prostu brakło jej sił na sprzeczkę. W środku pusto, jak w porzuconej daczy w styczniu: skrzyp podłogi głośniejszy niż słowa, a na parapecie — martwe muchy.
Wyszedł po czterdziestu minutach, zostawiając na stole siatkę z prowiantem i za sobą smugę — tani „Szypr” i zaklęcia, które znała na pamięć. „Weź się w garść”. „Życie toczy się dalej”. „Jakoś się ułoży”.
Kiedy drzwi trzasnęły, Polina wstała. Powoli, jakby bała się obudzić ciszę. Rozłożyła zakupy: marchew, buraki, olej słonecznikowy, mleko skondensowane. I mięso — kawałek wieprzowiny, czerwony, jakby dopiero spod noża. Podeszła do lufcika, otworzyła go i cisnęła mięso w śnieg. Potem zamknęła, jakby grzebała coś ważnego. Resztę poukładała w lodówce. Nie z przekory — po prostu wstydziła się, że ten kawałek tkanki wyglądał radośniej niż ona.
Pracowała zdalnie — księgową w firmie, którą znała tylko z pieczęci na dokumentach. Jej wszechświat skurczył się do ekranu laptopa, do cyferek w tabelach i raportów, które spinały się z aptekarską precyzją. Czasem myślała, że życie też można rozłożyć na debet i kredyt — wszystko na półkach: przychody, rozchody, saldo. W praktyce jednak liczby kłamały. Strat nie dało się wcisnąć w rubryki, a wynik wiecznie świecił na czerwono, zostawiając po sobie dziurę, której nie zapełni żaden arkusz.
W czwartek zadzwonił telefon. Numer obcy, głos kobiecy — zmęczony, ale ciepły:
— Polino Waleriewno?
— Tak.
— Tu przytułek „Dobre Serce”. Zgłaszała się pani do pomocy zwierzętom?
Polina zesztywniała. Opuszki palców odnalazły na stole okruch obwarzanka i turlały go, jakby ugniatały skamieniały guzek pod mostkiem.
— Chyba… tak. Ze dwa miesiące temu.
— Brakuje rąk. Zwłaszcza w weekendy. Mamy czterdzieści ogonów — jedne po kontuzjach, inne ślepe, jeszcze inne po prostu stare.
W niedzielę przyjechała. Przechylona chałupa za miastem, wokół zaspy i nagie brzozy. Pachniało mokrym psem, jodem i czymś dziwnie swojskim. Kobieta w sfatygowanym puchu machnęła ręką:
— Rozbieraj się, myj łapy. Tu szczeniaki, tam kaleki, a w rogu — dziadki. Roboty huk.
Jeden pies — kudłaty kolos z siwizną na pysku — nie spuszczał z niej oczu. Przykucnęła i dotknęła sierści. Gorąca. Prawdziwa. Pachniała śniegiem, dziegciem i upartą wolą przetrwania.
Pchnął zimnym nosem w jej dłoń i oparł się bokiem. Kobieta prychnęła:
— Grom do obcych się nie łasi. Ciebie wybrał.
Po dwóch godzinach Polina czyściła klatki, dźwigała worki trocin, poiła ślepego kota. Kręgosłup bolał, nogi marzły, włosy kleiły się od potu, ale w środku coś drgnęło. Pierwszy raz od lat poczuła się nie duchem, tylko ciałem — ze zmęczeniem, z odciskami, z ciepłem pod żebrami.
— Jutro wpadniesz, jeśli dasz radę — rzuciła kobieta, wycierając dłonie w fartuch.
— Wpadnę — odparła Polina. I wiedziała — nie skłamie. Nawet jeśli będzie musiała iść pieszo przez cały blokowiskowy labirynt, po kolana w śniegu — dotrze.
Po trzech tygodniach Grom przeniósł się do niej. Długo obwąchiwał kąty w chruyszczowce, po czym walnął się na dywanik przy drzwiach i zwinął się w rudy precelek. Artiom zajrzał — przyniósł emaliowaną miskę, worek „Chappi” i gryzak z żył.
— Prawie jak u ludzi — mruknął, oglądając psa. — Już postęp.
Polina się uśmiechnęła. Pierwszy raz od wieków. Potem kupiła na bazarze goździki — tanie, ale płonące jak pożar. Nowe firany — w maki, jak z babcinej skrzyni. Wybierała długo, gładząc fałdy, jakby od tego zależał jej los. Kupiła poszwę — z białej bawełny, pachnącą mrozem i krochmalem. Zaczęła smażyć naleśniki. Nie po coś, tylko po to, by w mieszkaniu pachniało masłem, a nie tęsknotą. Mąkę mieszała dłonią, wkładając w ciasto to, czego nie potrafiła wypowiedzieć.
Zdarzało się, że budziła się z kamieniem pod żebrami. Bywało, że patrzyła w oszronione okno i myślała, że nic się nie zmieniło. W takie dni chciała wpełznąć pod kołdrę, wyciągnąć wtyczkę telefonu i udawać martwą. Ale teraz w przedpokoju stała miska z wodą, w kącie leżał podarty kapeć, a na kanapie pochrapywał Grom, ciepły jak ruska piec. Pewnego ranka obudziła się od jego zimnego nosa wciśniętego w dłoń, a na stole już bulgotał samowar, zostawiając na szybie wzory podobne do tych, które kiedyś malował mróz w jej dzieciństwie.
