Gdy noc pożera pędzący pociąg

Zmierzch zawisł nad cichym Jelec, a pociąg, stukając kołami, niósł Swietłanę w stronę przeszłości, przed którą tak długo uciekała. Konduktorka zerknęła na nią przelotnie — w spojrzeniu mignęło coś znajomego, jak echo starej fotografii albo urwany kawałek dawnej rozmowy.
— Górna koja? — zapytała, choć bilet już miała w ręku, jakby dając jej możliwość odezwać się i zakotwiczyć tu i teraz.
— Tak — odpowiedziała cicho Swietłana. — Miejsce dwudzieste drugie.
Wagon był niemal pusty, przesiąknięty zapachem metalu, taniej herbaty i cudzych losów ciężkich jak listopadowa plucha. Rzuciła plecak na półkę — niedbale, jakby rzeczy przestały cokolwiek znaczyć. Wytarte dżinsy, spłowiała kurtka, włosy związane w niedbały kucyk. Miała trzydzieści sześć lat, lecz ostatnie miesiące stopiły ją z własnym życiem — została cieniem kobiety, którą kiedyś była. W oczach osiadło zmęczenie tak gęste, że każdy dodatkowy oddech wydawał się ponad siły.
Jechała do domu — pierwszy raz od siedmiu lat. Nie na święto ani z potrzeby serca, lecz dlatego, że matka zmarła. Nagle. Udar. Jak w kiepskim serialu, w którym postacie nie wiedzą, co powiedzieć. W kinie bohaterowie zawsze znajdują właściwe słowa; Swietłana nie miała ani słów, ani usprawiedliwień, ani pewności, że ta podróż ma sens.
Nie rozmawiały cztery lata. Matka nie przyjęła jej odejścia z rodziny, nie rozumiała nowego życia — samotnego, ale uczciwego. „Lekkomyślność” — powtarzała, potępiając każdy krok córki. Swietłana nie potrafiła przebaczyć lodowatego milczenia — twardego jak mur. Ich więź skurczyła się do rzadkich kartek na Boże Narodzenie i pustych telefonów urywanych niezręczną pauzą. A teraz — koniec. Bez ostatnich słów, bez szansy na wyjaśnienie, bez prawa do pożegnania.
Usiadła przy oknie, wyjęła termos i nalała kawy. Gęsta, gorzka — jedyne, co trzymało ją w rzeczywistości. Pociąg ruszył, a za szybą popłynęła posępna rosyjska równina — bezkresna jak jej myśli. Krajobraz rozmazywał się, jakby sama egzystencja była znajoma, lecz nieprzewidywalna. Pociąg mknął nie tylko po szynach, lecz także przez lata, zatrzymując się przy wspomnieniach zamkniętych na klucz.
Na dolnej koi siedziała dwudziestoletnia dziewczyna w jaskraworóżowych słuchawkach. Krótka ramoneska, zdarte trampki, plecak obwieszony przypinkami. Siorbała lemoniadę, z sykiem otwierając kolejną puszkę, jakby ten dźwięk dodawał jej mocy. Chrupała sucharki, co chwilę zerkając to za okno, to na Swietłanę, jakby chciała odczytać jej historię. Ich spojrzenia się spotkały i dziewczyna się uśmiechnęła — lekko, ciepło, bez fałszu.
— Dokąd pani jedzie? — zagadnęła; w jej głosie brzmiała żywa, niemal zadziorna, lecz życzliwa nuta.
Swietłana drgnęła. Pytanie było proste, ale kryła się w nim szczerość, od której chciało się odsunąć, choć się nie dało.
— Na pogrzeb — wyrzuciła z siebie ostro, jakby odcięła kawałek samej siebie.
— Przykro mi — szepnęła dziewczyna. — Kto bliski?
Słowo „matka” utknęło jej w gardle niczym kamień. Mogła odpowiedzieć od razu, lecz coś domagało się pauzy — jakby wypowiedzenie uczyniło stratę jeszcze realniejszą.
— Matka — wyszeptała w końcu, a głos zadrżał.
Dziewczyna skinęła głową, oczy jej złagodniały. Pochyliła się nieznacznie, jakby chciała dźwignąć z Swietłaną część ciężaru. Potem podała puszkę:
— Napije się? „Buratino” — słodkie, ale stawia na nogi. W drodze zawsze ratuje, zwłaszcza gdy za oknem taka szarówka.
Swietłana niespodziewanie się roześmiała — krótko, szczerze, pierwszy raz od miesięcy. Śmiech przebił się jak promień słońca przez chmury i na moment było lżej. Wzięła puszkę i łyknęła. Napój był mdławy, lecz przywołał dzieciństwo — upalne lato, lemoniadę z lodówki i głos mamy wołającej na kolację.
— Dziękuję — powiedziała. — Rzeczywiście pomaga.
Umilkły, ale cisza nie ciążyła — była przytulna jak stary pled na chłodne wieczory. Wagon żył własnym życiem: ktoś oglądał serial bez słuchawek, a urwane kwestie — „to koniec”, „nie dam rady” — wplatały się w rytm kół. Ktoś grzebał w torbach, ktoś kołysał dziecko. Pociąg wiózł wszystkich naprzód, choć każdy miał inną drogę.
Nocą Swietłana wyjęła z plecaka stare zdjęcie. Brzegi pożółkły, róg był naderwany. Na fotografii — ona, matka i ich kot Barsik. Ma śmieszną czapkę z pomponem, matka uśmiecha się miękko, a kot mruży oczy w słońcu. Miała dziewięć lat i wydawało się, że szczęście potrwa wiecznie. Barsik padł, gdy kończyła czternaście. Płakała, miotała się po pokoju, obwiniała siebie. Matka po prostu usiadła obok, położyła dłoń na jej ramieniu i milczały. Tego wieczoru pierwszy raz zobaczyła, jak matka płacze — cicho, bez teatralnych gestów, po ludzku.
— Była dobra? — zapytała łagodnie dziewczyna, zerkając na zdjęcie.
Swietłana obróciła fotografię w palcach, jakby mogła przywrócić tamten dzień.
— Była… prawdziwa. Czasem twarda, uparta, ostra. Ale zawsze uczciwa. To chyba najważniejsze.
— Chciałabym mieć taką mamę — mruknęła dziewczyna, odwracając się do ściany, jakby mówiła bardziej do siebie niż do Swietłany, jak wyznanie szeptem.
Pociąg pruł ciemność. Swietłana nie spała, patrzyła w sufit, po którym drżały plamki od latarni. Myślała: może nie należało wyjeżdżać tak gwałtownie, może trzeba było napisać, zadzwonić. Może był jeszcze czas coś odkręcić. Lecz życie nie lubi dokładnych odpowiedzi — tylko pytań bez rozstrzygnięcia. W rytmie kół zasnęła, pierwszy raz od dawna nie uciekając przed wspomnieniami.
Rano, stawiając stopę na peronie, zawahała się przy wyjściu. Wyjęła zdjęcie, pomyślała o… Ostrożnie wsunęła je z powrotem do kieszeni, rozumiejąc, że nawet pęknięte serce potrafi bić — a więc nie wszystko jeszcze stracone.

Gdy noc pożera pędzący pociąg
Подборка яблочных десертов, которые сведут вас с ума.