Najwłaściwsze wyjście

Jedynie słuszna decyzja

Tatiana Iljinična należała do kobiet, którym los nie dawał wytchnienia. Surowa, małomówna, wyprostowana, z oczami, w których na stałe osiadł ból. W pięćdziesiątym roku życia mieszkała sama — nie z wyboru, lecz dlatego, że życie po kolei odebrało jej wszystkich ukochanych. Najpierw matkę, potem męża, a zaraz po nim jedynego syna.

O śmierci matki powiedziała sąsiadka:

— Taniu, mama odeszła… Po obiedzie położyła się i już nie wstała… Pogotowie wezwałam…

Tatiana osunęła się wtedy na podłogę. Telefon wypadł z dłoni. Wpatrywała się w ścianę, nie słysząc ani własnego serca, ani marcowego deszczu smagającego okno.

Pogrzeb zorganizowała sama. Nikt inny nie został. Ojciec zniknął, gdy miała dziesięć lat. Został stary wiejski dom i garść wspomnień. Każdego wieczoru odruchowo sięgała po telefon, by zadzwonić… i za każdym razem przypominała sobie, że już nie ma do kogo.

Minęły dwa lata. Zdawało się, że wszystko wraca do normy. Lecz los szykował kolejny cios. Pewnego wieczoru zadzwonił obcy numer:

— Czy rozmawiam z Tatianą Iljiničną? Proszę przyjechać. Wypadek. Pani mąż i syn… ich dokumenty znaleziono na miejscu…

Potem już tylko koszmar. Kostnica. Podania. Trumny. Pustka.

— Boże, jak dalej żyć? — wyszeptała w cerkwi, ściskając lodowate palce. — Daj mi znak, po co wciąż tu jestem.

Odpowiedź nie przyszła od razu. Lecz pewnej nocy obudziła się i ujrzała na podwórzu bezdomnego psa, trzęsącego się pod ławką na mokrej szmacie.

— Wiem, co robić — powiedziała pewnym głosem. — Otworzę schronisko. One też są nikomu niepotrzebne. A ja będę dla nich matką.

Tatiana sprzedała dom po matce. Załatwiła dokumenty, obeszła dziesiątki urzędów. Namówiła darczyńców. Znalazła działkę za miastem. Tak powstał jej azyl „Dobry Ślad”.

Stała się jego sercem. Psy, koty, weterynarze, budowa — wszystko to wypełniło pustkę, gdzie wcześniej była tylko cisza. Pomagała jej młodziutka Liza — równie zakochana w zwierzętach.

Pewnego ranka, gdy Liza otwierała bramę, do schroniska podeszła starsza kobieta. Siwa, przygarbiona, z laską i wysłużoną torbą. Szedła wolno, jakby wiedziała, że tu odzyska spokój.

— Dzień dobry, kochanieńka — szepnęła. — Mogę obejrzeć pieski?

— Oczywiście, babciu, proszę — uśmiechnęła się Liza.

Staruszka obeszła wszystkie boksy. Psy szczekały, machały ogonami — każda bestia miała nadzieję, że dziś trafi do domu. Kobieta milczała. Przysiadała, patrzyła w oczy, coś szeptała.

Nazywała się Warwara Pietrowna. W jednym z boksów siedział bury pies z białą łapą. Nie szczekał, nie podchodził, tylko wpatrywał się w ziemię.

— Kto to?

— Dymok — odparła Liza. — Potrącił go samochód. Boi się ludzi. Do nikogo nie dopuszcza.

— Chcę go wziąć — wypaliła nagle staruszka.

Liza zawahała się. Kobieta była wątła, ledwie trzymała się na nogach. Dymek wymagał troski, cierpliwości i siły. Obiecała, że się zastanowią.

Następnego dnia Warwara Pietrowna wróciła. Usłyszała grzeczną odmowę:

— Babciu, martwimy się o panią. To nie jest łatwy pies…

— Rozumiem… — westchnęła tylko.

Ale przychodziła znów. I znowu. I jeszcze. Siadała przy boksie, szeptała. Dymek dalej tkwił w kącie. Lecz szóstego dnia… wstał. Podszedł. Wsunął pysk w jej dłoń.

Tatiana to zobaczyła i zrozumiała: decyzja zapadła.

— Proszę go brać — powiedziała. — On jest pani.

A staruszka się rozpłakała.

— Nie mogę… Córka odsyła mnie do domu opieki. Sprzedaje mieszkanie. Zostały trzy dni. Nie pozwolą mi go wziąć…

Dłonie Tatiany zadrżały. W piersi ścisnęło.

— Jak to… Przecież pani jest matką! Jak ona może…

— Może — szepnęła Warwara Pietrowna. — Wstydzi się mnie. Mówi, że zmarnowałam jej życie.

Tatiana próbowała rozmówić się z córką. Lecz ta była pijana, wściekła, krzyczała i nie chciała słuchać.

Tatiana wyszła, otulając głowę chustą, by ukryć łzy.

Nie zmrużyła oka. Przewracała się z boku na bok, szeptała w ciemności, jakby kłóciła się z kimś niewidzialnym.

Rano dokładnie wiedziała, co zrobić.

Gdy Warwara Pietrowna przyszła, posadziła ją przy stole, nalała herbaty.

— Proszę mnie posłuchać. Przeprowadza się pani do mnie. Z Dymkiem. Mam duży dom. Jestem sama. Mnie też doskwiera samotność. Będziemy rodziną. Tylko proszę nie odmawiać.

Staruszka płakała.

— Ale jak… ja dla pani obca…

— Nie obca. Jest pani moją mamą. Tą, którą Bóg przysłał mi teraz.

Minął rok.

O porankach w kuchni pachniało kaszą gryczaną. Warwara Pietrowna stawiała przed Tatianą kubek gorącej herbaty, a pod stołem leżał Dymek, strzegąc swoją nową panią.

— Mamo, prześpij się dłużej…

— Córeczko, jak mam spać, gdy wy z Dymkiem jesteście obok…

O córce staruszka już nie wspominała. I nie czekała.

A Tatiana patrzyła na nich — na starą kobietę i psa — i myślała: „Dziękuję, Panie. Usłyszałeś mnie. I dałeś mi szansę znowu kochać”.