
Mgła jesiennego wieczoru
Miasto tonęło w lodowatej, listopadowej mżawce. Włodzimierz zdawał się okryty szarą zasłoną, a stukot kropel o parapet wyrwał Lubę z niespokojnych półsnów. Na dworze panowała noc, chociaż wskazówki zbliżały się już do siódmej rano. Leżała, rozpoznając przez mokrą szybę zamazane zarysy domów i wyłysiałych gałęzi. Jak posłać córkę do szkoły w taką pogodę? Tym bardziej, że wczoraj Oleńka skarżyła się na drapanie w gardle.
— Jakże tu wilgotno… — mruknęła Luba, otulając się kołdrą.
Nawyk porannych zwierzeń z mężem pozostał, choć Dymitr odszedł trzy miesiące temu. W mieszkaniu ciągnęło chłodem — kaloryfery jeszcze nie grzały. Luba naciągnęła kołdrę pod brodę, próbowała znów zasnąć, ale sen nie przychodził. Sumienie szeptało: trzeba budzić córkę. Westchnęła, wstała, włączyła czajnik i zabrała się do śniadania. W lodówce prawie pustki — od dawna nie miała apetytu i kupowała wyłącznie niezbędne rzeczy. Posmarowała kromki dżemem, obudziła Olę. Owinęła ją w ciepłą kurtkę, zamknęła za nią drzwi, poszukała jeszcze ulubionej chustki w drobny wzór, lecz nie znalazłszy, z powrotem zanurkowała pod kołdrę.
Deszcz tylko wzmacniał tęsknotę, która podgryzała duszę. Od chwili, gdy Dymitr odszedł, minęły trzy miesiące. Najpierw spotykali się z powodu papierów rozwodowych, potem i to ustało. Regularnie przelewał pieniądze na córkę, dzwonił do niej, zabierał na spacery. Luba unikała jednak osobistych rozmów. Wmawiała sobie, że wszystko jest w porządku: zrobiła nową fryzurę, śmiała się z koleżankami, żartowała w pracy. W środku jednak coś krzyczało: nic nie jest w porządku.
Początkowo zamierzała wyrzucić wszystko, co przypominało o Dymitrze. Ale jego rzeczy — pamiątki z podróży, flakon wody kolońskiej, kubek z napisem „Najlepszy” — stały nadal na swoich miejscach. Sprzątnięcie ich bolało, a jednak ten ból dziwnie przynosił ulgę. Luba litowała się nad sobą i w tej litości znajdowała gorzkie pocieszenie. Za każdym razem, gdy brała się za porządki, trafiała na coś z nim związanego. Oto drewniany amulet — kupili go w Suzdal, wędrując po starych uliczkach, śmiejąc się i snując plany. A tu słuchawki — prezent na 8 marca. Dymitr zażartował wtedy: „Kobiety kochają uszami, a uszy — diamenty. Diamentów nie mam, więc masz słuchawki — niech uszy się radują”.
Jego zapach nie odpuszczał. Ubrania, poduszki, nawet jej własne rzeczy niosły lekki ślad kolonskich nut. W takich chwilach Luba jakby wracała do przeszłości — do ich domu, marzeń, szczęścia. Lecz woń wietrzała, a rzeczywistość spadała z nową siłą. Rodziny już nie było. Planów też. Została codzienność: dom, praca, córka.
Luba unikała przyjaciół. To ci sami ludzie, z którymi bywali razem z Dymitrem. Rozmowy bez niego były nie do zniesienia — zaczynałyby się pytania, spojrzenia pełne współczucia, zdania w rodzaju: „Byliście taką piękną parą”. I bez nich wiedziała, jaką byli parą. Idealną. Ale to już minęło.
Była przekonana: Dymitr ma inną. Przez nią wszystko runęło. Pięć lat temu zgodził się jeździć na wczasy pracownicze do Norylska. To ich uratowało — spłacili kredyt, kupili auto. Ta sama praca jednak go zabrała. Luba wciąż pamiętała tamten telefon. Nieznajoma, przedstawiając się jako „życzliwa”, powiedziała: „Pani mąż zdradza. Ma kogoś”. Dymitr nie zaprzeczał. Usiadł na kanapie, zasłonił twarz dłońmi i milczał. Potem poszedł do rodziców.
Następnego dnia wrócił, gdy Oli nie było w domu.
— Luba, nie mogę bez was, bez Oli — wyszeptał. — To był błąd. Zacznijmy od nowa. Wybaczysz?
— Nie, Dima — odparła spokojnym głosem. — Umawialiśmy się na szczerość. Zdradziłeś. Idź.
Obeszło się bez krzyków i scen, niemal po dżentelmeńsku. Sam porozmawiał z córką, przewiózł rzeczy do rodziców i wyjechał na kolejną zmianę. Tam, pewnie, była ta druga — ta, dla której ich zostawił. Luba nie chciała nic wiedzieć. „Życzliwa” próbowała jeszcze dzwonić, obiecywała szczegóły, lecz Luba zablokowała numer. Po co jej to? Prawda i tak była jasna.
Cztery miesiące uczyła się żyć sama, udowadniając sobie, że da radę. O życiu Dymitra nie pytała. Zapewne z nową partnerką wszystko układało się znakomicie. Teściowie jednak okazali się niezwykli. Zwłaszcza teść, Władimir Pietrowicz. Gdy Luba, nieśmiała i skromna, pierwszy raz przyszła do ich domu, przyjął ją jak swoją. Zlecał drobne sprawy, żartował, wciągał w rodzinne rozmowy. To on — podejrzewała — poprosił teściową, by nie wierciła dziury w brzuchu pytaniami i nie błagała o przebaczenie dla syna. Uszanowali jej decyzję i nadal utrzymywali z nią oraz Olą codzienne, ciepłe kontakty.
Tego deszczowego dnia, gdy Włodzimierz tonął w szarości, zadzwonił dzwonek. Owinąwszy się szlafrokiem, Luba otworzyła.
— Dzień dobry, Luboczko! — uśmiechnął się Władimir Pietrowicz.
— Dzień dobry — speszyła się. — Wejdź, proszę. Zaraz nastawię herbatę.
— Nie krzątaj się, usiądź — zatrzymał ją łagodnie. — Chcę opowiedzieć ci pewną historię.
Luba usiadła, czując, jak w środku podnosi się niepokój. Teść rzadko mówił tak poważnym tonem.
— Gdy Dima miał około pięciu lat, rozstaliśmy się z Tatianą — zaczął. — Dziś jesteśmy razem, nawet kościelny ślub potem wzięliśmy. Ale wtedy odszedłem. Zakochałem się. Na budowę przyszła dziewczyna — piękna, z warkoczem do pasa. Uznałem, że już koniec: zostawiam rodzinę. I wyszedłem. Tylko że bez domu nie umiałem. A Dima — on też nie potrafi bez was. Nie ma żadnej innej. Wtedy natychmiast się zwolnił, wrócił do nas. Tyle że nie żyje, lecz błąka się. Wciąż krąży pod waszymi oknami, Luba, i w kieszeni trzyma twój bawełniany chusteczkowy skrawek — widziałem, jak przykłada go do twarzy, jakby to była ostatnia nitka łącząca go z wami.
