**Walentynkowa niespodzianka, która zamieniła się w całkowitą porażkę**
Olesia szykowała się do 14 lutego z ekscytacją i lekkim niepokojem. Kupiła zabawny breloczek–serduszko i postanowiła zaskoczyć chłopaka, Igora. Przez dwa miesiące znajomości ani razu nie zaprosił jej do siebie — ciągle coś stawało na przeszkodzie: dyżur, „brak czasu”, zwykłe „nie po drodze”. Dziś postanowiła — koniec z tym.
Podjechała pod jego blok na moskiewskim osiedlu i zadzwoniła do drzwi. W środku słychać było kroki, lecz nikt nie otwierał. Olesia zmarszczyła brwi, wyjęła telefon i wybrała numer.
— Halo? — odezwał się stłumiony głos Igora.
— To ja. Otwórz, stoję pod twoimi drzwiami.
— Ty… co?! Czemu nie uprzedziłaś?! — w jego tonie zabrzmiała panika.
— Wyszło spontanicznie… Otwórz, opowiem.
— Jestem w pracy! Wezwali mnie pilnie! Oddzwonię później! — uciął i rozłączył się.
Olesia cofnęła się kilka kroków, zdezorientowana. Wiedziała, że jest w domu. Sąsiadka z jamnikiem przed chwilą potwierdziła: „Igor? Przed pół godziną wrócił!” W oknie paliło się światło, a na parapecie stał kaktus, który dostał od niej na Nowy Rok.
Coś tu śmierdziało.
Usiadła w swojej wiekowej Ładzie pod blokiem, ale nie ruszyła z miejsca. Myśli się plątały, a podejrzenie narastało. I nagle ją olśniło: a może on po prostu… nie jest sam?
Obok była budka „U wujka Wasy”, gdzie robili pizzę z pieczarkami i jakimś podejrzanym serem. Zamówiła kawałek, usiadła na ławce i zaczęła obserwować okna.
I nagle… poruszyła się firanka. W mgnieniu oka zobaczyła znajomą twarz. Igor czegoś wypatrywał na parkingu. Olesia zastygła. Zrozumiała — szuka jej samochodu!
Czyli kłamał.
Po paru minutach drzwi klatki się otworzyły. Miała już podejść, lecz…
Igor wyszedł z wózkiem. Obok biegła dziewczynka około siedmiu lat, trzymając za rękę malucha. A za nimi szła kobieta w dresie z siatką zakupów.
Olesia nic nie powiedziała. Wyjęła telefon i cyknęła kilka zdjęć. Nie z zemsty, tylko po to, by później nie wątpić — tak, to był *moment prawdy*.
Nie goniła go. Dzieci nie mają z tym nic wspólnego, ale dorosły facet, który wciskał bajkę o „samotnym życiu z kotem Barsikiem”, zasłużył na gruby minus do karmy.
W domu zablokowała jego numer. Pisał. Dzwonił. Potem przyjechał — ze łzami i tłumaczeniami.
Zeszła na podwórko, nie wpuszczając go do klatki.
— Czemu tak robisz? — zaczął.
— *Naprawdę* chcesz to usłyszeć?
— No tak! Przecież nie wiem, o co chodzi!
— Proszę, oświeć się — podała mu telefon ze zdjęciami.
Igor zbladł.
— A… no tak. Wszystko widziałaś…
— I co, liczyłeś, że uwierzę w „to moja siostra z siostrzeńcami”?
— Olesiu, ja… to nie *do końca* tak…
— Aha. Kobieta — przypadkowa przechodząca, dzieci — sąsiadów, a kot Barsik to, niespodzianka, twój starszy syn?!
— No… tak. To moje dzieci. A ta kobieta — moja mama. Żona… właściwie była… dawno uciekła.
— Czemu kłamałeś?!
— Dopiero zaczęliśmy się spotykać… Bałem się, że uciekniesz.
— A kiedy planowałeś odkryć karty? Na pierwszej randce u notariusza?
— Olesia… nie chciałem cię zranić…
— Okłamałeś mnie. Nie jeden raz. Nie boję się dzieci, ale znosić kłamstwa — to nie moja bajka.
Wyjęła breloczek–serduszko i ścisnęła go w dłoni.
— Podaruję go komuś, kto nie będzie udawał wiecznego singla z kotem.
I odeszła. Bez odwracania się.
(Gdzieś w oddali zamiauczał Barsik. To znaczy, Wania, starszy syn Igora.)

