Pięć lat temu znalazłem noworodka porzuconego przy remizie strażackiej i uczyniłem go swoim synem. Właśnie wtedy, gdy nasze wspólne życie wydawało się dopełnione, u moich drzwi pojawiła się kobieta, drżąca z błagania, która wywróciła mój świat do góry nogami.
Tamtej nocy wiatr wył, dzwoniąc w oknach strażnicy nr 14. Byłem w połowie zmiany, popijając ciepłą kawę, gdy wszedł Joe, mój partner.
— Człowieku, dostaniesz wrzodów od tej smoły — zażartował, wskazując na moją filiżankę.
— To kofeina. Działa. Nie oczekuj cudów — uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Joe usiadł przy stole i zaczął przeglądać czasopismo. Na zewnątrz panowała cisza — ta złowroga cisza, która trzyma strażaków w gotowości. I wtedy usłyszeliśmy słaby płacz, ledwo słyszalny przez szum wiatru.
Joe uniósł brew. Wyszliśmy na zimno, wiatr targał naszymi kurtkami. Dźwięk dochodził od wejścia do remizy. Joe zauważył koszyk, ukryty w cieniu.