To było dawno, w odległych czasach.
Klim padł z sił i przysiadł przy drodze pod rozłożystą lipą. Wracał pieszo z miasta, przed nim było jeszcze dobre osiem wiorst. A że posturą nie przypominał siłacza, zmęczenie dawało o sobie znać.
„Wejdę na ten pagórek i zaraz zobaczę Bereżki, — rozmyślał. — Już niewiele zostało. Dziwne, ani jednego auta po drodze. Ciekawe, czy autobus w ogóle jeździ tu z powiatu?”
Klim miał dwadzieścia osiem lat, z czego siedem spędził „tam, gdzie nie tak blisko”. Właśnie wracał. Przez te lata przemyślał wszystko po sto razy, a żal w nim kipiał — wpadł przecież na darmo. Kumple z miasta podłożyli mu świnię, naopowiadali głupstw i jeszcze postraszyli: „odmówisz — to…”. Jasne, sam sobie winien: nie trzeba było trzymać się takiego towarzystwa.
„Dojdę do siostry i odsapnę. Ciekawe, jak się wszyscy zmienili. Bratanica Duniaszka pewnie już wyrosła. Ileż ona miała wtedy? Czternaście, chyba”.
Odetchnąwszy, ruszył dalej. Gdy zbliżył się do domu Anny, dostrzegł na podwórzu smukłą dziewczynę — aż pomyślał, że pomylił zagrodę. Przywitał się, przekraczając furtkę.
— Dzień dobry, Anna jest w domu?
— Dzień dobry, — odezwała się dziewczyna, i wtedy poznał w niej Duniaszkę.
— Dunia! Ależ ty dorosłaś! — zrozumiał, że go nie poznaje. — To ja, Klim, brat twojej mamy.
— Ojej, wujku! Mama z tatą są w domu.
W tym momencie na ganek wyszedł Iwan, a zaraz za nim sama Anna.
— No cześć, Klim, — zięć wyciągnął rękę i uściskiem przytulił przybysza. — Czyli wróciłeś.
— Witaj, bracie, — uśmiechnęła się siostra i też go objęła. — O rany, sama skóra i kości! Widać, że „państwowe jadło” nie tuczy. — Klim tylko skinął głową.
Rodziców już od dawna nie było — zginęli w pożarze łaźni. Anna sama wychowywała młodszego brata. Potem wyszła za miejscowego chłopa, Iwana. Zostali w rodzinnym domu; z czasem Iwan go przebudował i dobudował ganek. Klim po szkole wyjechał do miasta uczyć się w technikum, prawie je skończył, aż tu nagle — „miejsce nie tak odległe”.
Anna ciężko to przeżyła; nie wierzyła, by braciszek mógł narobić głupstw, ale stało się.
— Chodź, Klim, do domu, — powiedział Iwan. — Zaraz rozpalę banię, trzeba z drogi spłukać kurz. Pewnie szedłeś piechotą od powiatu? Autobus mamy raptem dwa razy dziennie.
— Tak, nie goniłem, zmęczyłem się, ale nic — odpocznę, — odparł Klim, wchodząc do środka.
Anna krzątała się w kuchni — brata trzeba nakarmić. Potem poszedł do bani, wrócił świeży, z rumieńcem. Wieczorem usiedli, pogadali szczerze i postanowili, że Klim zostanie u nich — i tak nie miał dokąd pójść.
Minął miesiąc. Klim wydobrzał, a nawet przybrał na wadze — Anna karmiła jak u mamy, piekła placki i gotowała, jak należy. W tym czasie dwa razy zaglądał do miasta i wracał co drugi dzień. Chodził po podwórzu żwawo, pogwizdywał, ale Annę brał niepokój: a nuż znów zaczął trzymać się dawnych kumpli? I zaraz sama się uspokajała:
„Raczej nie. Odsiedział swoje — nie będzie chciał powtarzać”.
Dunię też zżerała ciekawość. Pielili z wujem ziemniaki, śmiali się, a on opowiadał coś tak, że rechotała do łez.
— Klim, a znalazłeś w mieście kogoś? No, dziewczynę?
— Nie. A czemu pytasz? Tam mieszkają rodzice mojego kolegi, obiecałem ich odwiedzić. Pierwszy raz przyjechałem — pojechali na działkę. Dopiero za drugim ich zastałem.
— A gdzie nocowałeś za pierwszym razem?
— U sąsiadki.
— Młoda? Sama mieszka?
— Z pięć lat starsza od ciebie, — spojrzał uważnie na bratanicę. — Ma męża.
— I mąż cię nie zazdrości? — dopytywała Dunia.
— A o co? Nie pcham się przecież do całowania.
Dunia zamilkła i dalej pielenie szło w ciszy. Nikt nie wiedział, że zakochała się w wujku od pierwszego spojrzenia. I nikt się nie dowie — trzymała to w najtajniejszej skrytce serca. Przestała nawet widywać się z Piećką, tłumacząc się robotą.
— Dunia, czemuś przestała chodzić do klubu? — dociekała matka. — Pokłóciłaś się z Piećką? Chłopców u nas nie brakuje.
Czas płynął, sierpień upałem buchał. Dunia chwyciła ręcznik i szykowała się nad rzekę, a Klim spytał:
— Kąpać się? Zaczekaj, pójdę też.
Szosą szli niespiesznie, gadając o byle czym. Ona śmiała się, opowiadając historie, on się uśmiechał. Nad brzegiem Klim przysiadł w trawie.
— Ty idź, ja tu posiedzę.
Dunia zrzuciła lekki płaszczyk i zawołała:
— Chodź, czemu siedzisz? No dawaj!
Weszła do wody, a on został na brzegu. Spojrzał na nią i ledwie się powstrzymał. Gdyby teraz nie wziął się w garść — zerwałby się, objął, ucałował… Ale nie jak wuj, tylko jak zakochany mężczyzna. A to by ją śmiertelnie wystraszyło. Dlatego odmówił sobie.
— Idź, idź… I wcale nie jestem twoim wujkiem, — wymówił tak twardo, że aż drgnęła.
— Dlaczego tak do mnie mówisz? — obraziła się i odpłynęła.
Zabolało ją — całą duszą rwała się do niego, a on…
„No dobrze! Nie odezwę się już do niego. Nie jestem dzieckiem, jestem dorosła!”
Wyszła z wody, wytarła się, narzuciła płaszczyk i szybkim krokiem ruszyła do domu, nie zerkając nawet w jego stronę. Wrócili osobno. Anna przywitała córkę na ganku:
— A gdzie Klim?
— Idzie za mną, — rzuciła ostro i zniknęła w sieni.
Wkrótce zjawił się i Klim. Wszedł do kuchni, wychylił kubek wody wielkimi łykami. Pił łapczywie, potem wyszedł bez słowa na podwórze.
— Co się stało? — zapytała Anna.
Klim długo milczał.
— Mów, — nie odpuszczała siostra. — Co między wami zaszło? Pokłóciliście się? Dunia charakter ma twardy: słabości nie lubi pokazywać, a i uraźliwa jest.
— Stało się, Anno… stało. Tego właśnie się bałem, — odpowiedział, nie patrząc jej w oczy.
— Ojej… — Anna przyłożyła dłoń do ust i opadła na ławkę.

