
Marina uświadomiła sobie, jak dawno nie śmiała się naprawdę, gdy filiżanka wysunęła jej się z dłoni. Nie stłukła się — tylko potoczyła pod stół i głucho stuknęła, jakby ktoś kliknął wyłącznik w pustym mieszkaniu. Niby drobiazg, a jednak ten dźwięk wbił się w nią jak przypomnienie o wewnętrznej pustce. Nie o bólu, nie o strachu — właśnie o pustce. Stała na zimnych płytkach w rozciągniętym swetrze, z potarganymi włosami, w których plątały się wciąż te same myśli. I próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czuła się prawdziwie żywa — nie z przyzwyczajenia, lecz tak, by aż ściskało serce. Nie udało się.
Za oknem trwał wczesny marzec — szary, błotnisty, z wiatrem tnącym do kości. Ostatnie resztki śniegu kurczyły się przy krawędziach jezdni, jakby wstydząc się odejścia. Na balkonie prześcieradła, powieszone jeszcze wczoraj, trzepotały, jakby chciały się zerwać i odlecieć. W pokoju pachniało kurzem, skórką mandarynki i czymś zatęchłym — jakby czas tu skwaśniał. Światło lampy wydawało się przygaszone, jakby i ono znużyło się czekaniem. Wszystko poruszało się powoli, jak taśma w starym filmie, która nagle zaczęła przeskakiwać.
Marina mieszkała sama. Po odejściu Siergieja na zewnątrz nie zmieniło się prawie nic, lecz w środku runęło wszystko. Nie krzyczał i nie trzasnął drzwiami. Spakował rzeczy do sportowej torby, przytulił ją i powiedział: „Dasz radę. Przecież jesteś silna”. I wyszedł. Stała przy oknie i patrzyła, jak jego sylwetka rozpuszcza się w zapadających ciemnościach. Bez łez i bez krzyku. Jakby to działo się nie z nią, tylko z kimś obok. Tylko serce biło dziwnie — cicho, a jednak z szarpnięciem. A potem i ono przycichło.
Praca została. Koledzy, poranna kawa, raporty w arkuszach. Ale wszystko ślizgało się obok niej, jak cienie za szybą. Żyła siłą bezwładu, jakby jej rolę grała inna kobieta — żwawa, poukładana, wygodna. Prawdziwa Marina patrzyła z głębi i milczała. Bez sił, bez chęci cokolwiek odmienić.
I ta filiżanka. Nie roztrzaskała się. Zatrzymała się na podłodze. Było w tym coś przewrotnie ironicznego: nawet przedmiot nie chciał zamknąć swojej historii głośno. Jakby wszystko wokół zmówiło się do milczenia.
Kilka dni później Marina wsiadła do podmiejskiego pociągu. Bez planu. Po prostu do stacji końcowej. W jej płaszczu brakowało guzika, włosy były byle jak spięte, ale to nie miało już znaczenia. Wzięła termos i książkę, lecz nie otworzyła ani jednego, ani drugiego. Patrzyła tylko przez szybę. Za oknem migały pola, półzawalone szopy, przekrzywione wiaty. Wszystko wydawało się wyblakłe. I nagle — jaskrawożółta zasłonka w oknie opuszczonego domu. Zdawało się, że trzyma się na słowo honoru, a mimo to wciąż łopotała na wietrze. Marina zapamiętała ją. Nie mogła nie zapamiętać.
Na pętli wysiadła. Powoli, jakby badając samej siebie. Kupiła pieróg z kapustą u staruszki w kraciastym chustce. Ta powiedziała: „Jedz, dobra” — i to „dobra” przepaliło Marinę na wskroś. Usiadła na ławce przy pustym peronie, jadła, patrzyła, słuchała. I w tym wietrze, w tej prostocie, nagle nadeszło ukojenie. Cisza przestała przygniatać — stała się ciepła. Jak pauza przed wdechem. A w niej — zapowiedź czegoś nowego.
Tego wieczoru postanowiła: raz w tygodniu będzie wyjeżdżać. Dokądkolwiek. Bez planu. Po prostu jechać, patrzeć, czuć. Ludzi, ich śmiech, muśnięcia dłoni, pożegnania. By przypominać sobie: jest żywa. Naprawdę. I nie potrzebuje niczyjej zgody ani powrotu dawnego. Tylko ruchu naprzód.
Wiosną, w „Auchan”, spotkała Siergieja. Przy półce z herbatą. Zmienił się — schudł, spoważniał. Parę słów o pogodzie, o tym, że wiosna się spóźnia, lekkie uśmiechy — i już. Bez scen, bez pretensji. Tylko ciche uznanie: „Tak, byliśmy. A teraz — nie”. Marina odeszła bez goryczy. Jakby drzwi, które przez pół roku trzymała uchylone, wreszcie się zatrzasnęły.
A potem znów — filiżanka. Spadła. Rozprysła się. Na drobne kawałki. Dźwięcznie. Bez zapowiedzi. I Marina się roześmiała. Prawdziwie, bez spazmów — z ulgą. Bo zrozumiała: czasem, by żyć, trzeba coś rozbić. I nie sklejać. Po prostu zrobić krok dalej. Z nowymi rękami. Z nowymi myślami.
I nagle w mieszkaniu zrobiło się jaśniej. Nie od żarówki — od środka. Bo Marina znów znalazła się po stronie, gdzie się czuje. Gdzie się oddycha. Gdzie się żyje. I to wystarczyło.
