
Gdy metro milknie: między jawą a strachem
Maryjana pierwszy raz od dawna zasiedziała się w biurze. Dzień był ciężki: bez końca raporty, nerwowe narady, jedna kawa na cały wieczór. Wyszła na ulicę — i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że stoi już przy wejściu do metra. W głowie dudniło, serce waliło jak skład hamujący przed peronem. Zeszła niżej i natychmiast zrozumiała — spóźniła się.
Stary zegar nad peronem migał 00:53. Tablica drgnęła raz — i zastygła, jakby zasnęła. Na dole — czarne tory, wilgotne, jakby pokryte żywą błonką. Z sufitu spadały krople, miarowe jak uderzenia metronomu w pustym pokoju. Pustka. Ani dźwięku, ani jednego człowieka, ani śladu ruchu.
Maryjana podeszła do krawędzi i wpatrzyła się w tunel. Ciemność. Nie było nawet zwykłego pomruku — ani szmeru prądu, ani komunikatów, ani kroków. Tylko jej własny oddech i monotonne „kap-kap”, niczym zegar w opuszczonym mieszkaniu.
Cofnęła się do ławki. Telefon w dłoni — 3% baterii. Zasięg — jedna kreska. Aplikacje milczały, mapy się nie ładowały, wiadomości nie wychodziły. Stłumione westchnienie, telefon do kieszeni — i dopiero wtedy zauważyła: stacja jest zupełnie pusta. Nie było kasjera, sprzątaczki, przypadkowego pijaczka w pogniecionym płaszczu. Nawet ochrony. Jakby wszystko znikło, a ona została — ostatnia.
Metro nigdy jej nie przerażało. To była oswojona droga, niemal domowy podziemny świat, gdzie każdy wagon to własny pokój, a każda stacja — mała wyspa. Dziś jednak ten świat się odmienił. Opustoszał. Zbyt bardzo. I w tej ciszy poruszyło się coś nienazwane.
— Hej! — krzyknęła w tunel. Echo odpowiedziało i rozpłynęło się w mroku bez odzewu. Żadnego szmeru, żadnych kroków. Tylko kropla.
Ruszyła wzdłuż peronu. Powoli. Obcasy stukały jak krople z kroplówki. Zajrzała za bramki — nikogo. Automaty biletowe migotały błękitnym światłem, jakby tęskniły. Wszystko działało — ale nie żyło. Jak stacja, która zamarła, lecz nie została wyłączona. Jak ciało po ostatnim wdechu.
— Dobrze — wyszeptała, próbując brzmieć pewnie, choć głos zdradziecko zadrżał. — Posiedzę. Do rana niedaleko.
Usiadła, przycisnęła torebkę, zamknęła oczy. I odpłynęła w sen.
Obudziła ją cudza obecność. Ktoś usiadł obok. Mężczyzna. Szary płaszcz. Twarz w cieniu. Pachniał deszczem, popiołem i czymś jeszcze — dawno zapomnianym.
— Długo tu jesteś? — spytał, nie patrząc na nią.
— Zgubiłam się… To znaczy zasiedziałam — wyszeptała Maryjana, z trudem rozklejając wargi. — A pan?
Skinął głową. Patrzył na tory, jakby widział w nich coś ważnego. Pomilczał, po czym powiedział:
— Pociąg jeździ. Tylko nie wszyscy go słyszą.
— Słucham? — odsunęła się odruchowo. — Kim pan jest? Pracuje pan w metrze?
— Nie — pokręcił głową. — Ja też kiedyś zostałem. Gdy uznałem, że dalej nie ma dokąd iść.
Mówił spokojnie. Bez drżenia. A w tym spokoju było coś… znajomego. Jakby znał jej uczucia. Jakby znał ją samą.
— Mieszka pan tutaj?
— Nie. Spotykam tych, którzy zgubili wyjście. Czasem trzeba tylko przypomnieć: wyjście to nie zawsze drzwi.
Maryjana wstała. Chciała odejść. Zrobiła krok. Obejrzała się.
— Nie rozumiem… Pociągu nie było.
— Był — skinął. — Tyle że nie zawsze jedzie po szynach. Niekiedy pociągiem jesteś ty sama. Najważniejsze — nie czekać na sygnał. Już zabrzmiał.
Zastygła, niepewna. Nasłuchiwała. Lecz metro milczało. Kiwając bez słowa, ruszyła ku wyjściu. Mijała kolumny, zgaszone tablice, na których litery już nie biegły. Minęła pusty hol.
A za szklaną drzwią był światło. Prawdziwe. Poranne. Szare, zmęczone, ale żywe. Autobus, staruszka z siatką, zapach świeżego pieczywa z budki.
Spojrzała wstecz — mężczyzny już nie było. Zniknął. Albo po prostu odszedł tam, gdzie nikt go nie oczekiwał.
Wyszła na ulicę. Wzięła głęboki oddech. I ruszyła do domu — wolno, lecz pewnie. Bo kiedy metro cichnie, czasem ktoś jednak przemawia. Nienachalnie, dokładnie wtedy, gdy trzeba.