
**Kiedy wszystko się wali: opowieść o Alevtynie**
Deszcz skapywał nad uśpioną Kołomną, jakby niebo делилось czyjąś niewypowiedzianą raną. Za oknem wisiała wilgotna chłodna mgła, lecz w mieszkaniu na piątym piętrze było jeszcze ciemniej. Marina i Igor siedzieli bez słowa. Ona — z oczami zaczerwienionymi od łez. On — z dłońmi zaciśniętymi tak, że pobielały kłykcie. Ostatnie tygodnie ich życie zsuwało się po stromiźnie. W pokojach panowała cisza, lecz nie spokój. Ich córka, Alevtyna, nie zniknęła fizycznie — odsunęła się sercem, jak obca, nie patrząc za siebie.
— Gdzie zbłądziliśmy? — wyszeptała Marina, przerywając milczenie. — Wszystko dla niej… Mieszkanie, nauka, troska. Chcieliśmy wyłącznie dobra… A teraz jesteśmy wrogami?
Igor milczał. Czuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Kupili Alevtynie mieszkanie, włożyli w nie całą duszę. Lecz nie przepisali — „na wszelki wypadek”. Zdawało się rozsądne. Teraz stało się jasne: córka odebrała to jak zdradę. Potem oświadczenie: wychodzi za mąż. I żąda, by własność przeszła na nią. Najbardziej jednak przerażał ich wybór partnera.
Kiril. Muzyk bez koncertów, bez ambicji, bez grosza przy duszy. Mieszka z matką, żyje z dorywczych zajęć. Dla Mariny i Igora był drapieżcą, który owinął się wokół ich dziewczyny i wysysał z niej resztki sił. Odmowa przepisania mieszkania stała się granicą. Alevtyna się obraziła. Spakowała rzeczy. Odeszła — nie tylko z domu, lecz z ich życia. Z Kirilem.
Teściowa jej nie przyjęła — wyrzuciła oboje za próg. Teraz Alevtyna mieszkała z nim w wynajętym klitku na peryferiach. Pracowała w kawiarni. Studiowała nocami. A on? Leżał na kanapie, śnił o sławie i obwiniał świat za własne porażki.
— Straciliśmy ją — wydusiła Marina, nie powstrzymując łez. — Jest w łapach tego nijakiego człowieka. A my bezsilni.
Dzwonili. Błagali. Obiecywali wsparcie. Pieniądze. Klucze do mieszkania. Byle bez niego. Lecz Alevtyna odmawiała. Dumnie. Twardo. Pewnie. Widziała w ich słowach kontrolę. Manipulacje. A oni po prostu się bali. O nią. O jej jutro.
A tymczasem Alevtyna grała w dorosłość. Dziewiętnaście lat. Kawa o szóstej rano. Zajęcia po zmianie. Głodowa pensja. I mężczyzna, który coraz częściej się wściekał. Krzyczał. Pił. Pewnego wieczoru, wróciwszy do domu, zastała Kirila пьяным — cisnął w nią szklanką, przeklinając za wszystkie swoje klęski. To ona winna. Rodzice ją porzucili. Ona — jego krzyż.
Zatrzasnęła się w łazience, zaciskając zęby, by nie wybuchnąć płaczem. Rano przepraszał. Lecz Alevtyna już zrozumiała — jest niebezpieczny. Nie pięściami, lecz zgnilizną w środku.
Po dwóch miesiącach — finał. Wróciła z pracy i ujrzała półpusty pokój. Jego nie było. Na stole — kartka: „Koniec. Wyjeżdżam do Moskwy. Nie szukaj.”
Cisza dźwięczała jak nóż. Uciekł. Jak ostatni tchórz. Zostawił ją z długami, rozbitymi marzeniami i pustką w środku.
Siedziała na podłodze do świtu. Bez łez. Bez myśli. Tylko chłód. Rankiem drżącymi palcami wybrała numer.
— Mamo… Zabierz mnie… Proszę… Już nie dam rady…
Rodzice przyjechali po trzech godzinach. Marina wpadła do pokoju, nie pytając o nic. Po prostu przytuliła, jak kiedyś. Alevtyna płakała. Nie z bólu. Z ulgi. Oni czekali. Nie złorzeczyli. Po prostu kochali.
Igor wiózł je do domu w milczeniu. W jego spojrzeniu odbijało się wszystko: wina, przebaczenie, nadzieja. Wiedział — to nie finał. To początek. Może będzie ciężko. Ale są znów razem. A to — najważniejsze.
