**Jabłko i jabłonka**
— Klawo, całe twoje życie minęło w tym domu. Jak mogłaś zdecydować się go sprzedać? — martwiła się sąsiadka Anna, z którą przeżyły ramię w ramię długie lata.
Między Kławdiją a Anną tajemnic nigdy nie było. Dzieliły radości i troski, wspierały się bez słów. Gdy sąsiedzi żyją w zgodzie, stają się jak rodzina. Dlatego wieść, że Kławdija jednak pozbyła się domu, zabolała Annę.
— Naprawdę sprzedałaś? Dokąd chcesz jechać? To niepewne… A jeśli wnuk Iwan nawet nie przyjdzie na dworzec? To miasto, zginiesz w nim — niepokoiła się.
— Spokojnie, Anno, wszędzie są życzliwi ludzie. A Wania to mój najbliższy. Kto, jeśli nie ja, poda mu rękę? — odparła cicho.
Anna zamilkła. Wiedziała, że Wanię wychowała Kławdija. Rodzice chłopca — syn i synowa — porzucili go, gdy był malutki, i pojechali „za chlebem”. Najpierw syn pisał listy, potem ślad zaginął. Kławdija nie miała pojęcia, gdzie są, ale wierzyła, że się odezwą. Cóż z tego. W listach obiecywał pomoc, a ona sama dźwigała dom, ogród i wnuka. Dziś Wania mieszka w mieście, w akademiku.
— Nie wiem, Klawo… Strach w takim wieku jechać samej do miasta — westchnęła sąsiadka.
— Anno, przecież wiesz, jadę do Wani. Czeka. Przedwczoraj dzwonił, pytał, czy sprzedałam dom. Poszłam na pocztę, wysłałam mu pieniądze. Jak się urządzę, zadzwonię — przyjedziesz z wizytą. Stara już jestem — a jeśli nagle zasłabnę? Nie chcę obciążać ciebie. Wania będzie blisko — do wsi mu się nie wyrwać, to przypilnuje. Nie na darmo go odchowałam — tłumaczyła.
Anna nie chciała dokładać jej zmartwień i zachowała obawy dla siebie.
*Może Klawa ma rację. Może Wania nie jest taki, na jakiego wygląda. Nie przyjeżdża — pracy ma dużo.*
Przy pożegnaniu Kławdija już zbierała się do wyjścia, gdy Anna rzekła:
— Pamiętaj, mój dom jest dla ciebie otwarty. Duży i pusty. Mieszkam sama.
Kławdija objęła ją, oczy zaszkliły się łzami.
— Wiem, Aniusiu. Dobra jesteś. Jakby co, przygarniesz mnie z powrotem. Ale jestem pewna, że Wania nie powtórzy błędów rodziców. Czeka na mnie. Dobro pamięta. I nikogo prócz mnie nie ma.
Anna skinęła, ocierając policzek. Wiedziała, że Kławdija żyła dla wnuka i wszystko mu poświęciła. A jednak drążyła ją myśl: dlaczego Wania tak naciskał na sprzedaż domu?
Pożegnały się. Kławdija wsiadła w podmiejską kolejkę — do miasteczka jechało się pół godziny. Na dworcu usiadła na ławce i wybrała numer wnuka. W słuchawce zabrzmiało:
*Wybrano błędny numer.*
— Jak to? Przecież rozmawialiśmy przedwczoraj! Miał mnie odebrać… — pomyślała. — Pewnie się spóźni.
Czekała trzy godziny, wypatrując każdego młodego mężczyzny. Wania nie przyszedł.
— Przecież mam adres! — przypomniała sobie, wyciągając z kieszeni karteczkę z adresem akademika. Zajrzała do starego portmonetki — na taksówkę wystarczy. Podeszła do kierowców przy ulicy.
— Synku, zawieziesz tu? — podała kartkę. — Wnuk tam mieszka. Miał po mnie wyjść, ale pewnie zajęty.
— Wsiadaj, mamo, będzie szybko — odparł kierowca.
Droga dłużyła się. Kławdiję kołysało do snu, lecz kierowca wreszcie powiedział:
— Jesteśmy.
— Dziękuję, weź — podała pieniądze.
— Zaczekaj, pójdę z panią, różnie bywa…
— Nie trzeba, bierz.
— Później. Najpierw zobaczmy, czy wszystko w porządku — uśmiechnął się.
Z komendantką akademika nie poszło łatwo:
— Do kogo pani?
— Do wnuka, do Wani. Mieszka tutaj.
— Pani babcia? A pani… żyje?
— Jak to?! Przecież stoję przed tobą! — zdziwiła się staruszka.
Kławdija nie rozumiała. Przeniosła wzrok z komendantki na kierowcę. On domyślił się w mig i patrzył z litością.
— O co chodzi? — głos jej zadrżał.
— Wczoraj powiedział, że dostał spadek — babcia zmarła — odpowiedziała kobieta.
Kławdiją zatrzęsło. Posadzono ją, podano wodę. Kierowca stał obok.
— Wania oznajmił, że babcia nie żyje, sprzedał jej dom, zostawił klucze i zniknął z pieniędzmi.
Kierowca uspokajał, choć sam nie mieścił w głowie, że bliscy potrafią tak postąpić. Komendantka zaparzyła herbatę i przyniosła ciastka.
— Dobrze, mamo, nie rozpaczaj, coś wymyślimy — rzekł kierowca.
Żal mu było staruszki. Sam mieszkał z rodziną u teścia i odkładał na mieszkanie.
— Babciu, ma pani kogoś poza Wanią? — spytała komendantka.
— Nie, tylko jego.
— I co teraz?
— Wrócę na wieś. Tam jest sąsiadka Anna. Jak siostra. Przyjmie mnie.
— Podwiozę panią na dworzec. Niech pani nie płaci. Na bilet wystarczy?
— Wystarczy. Ot, obcy człowiek wiezie za darmo, a własny wnuk… — zapłakała.
Kupili bilet na elektryczkę. Kierowca zapisał swój numer:
— Gdyby co, proszę dzwonić. Może coś wymyślimy.
Kławdija patrzyła przez okno na mijane pola.
*Jak dobrze, że dobrych ludzi jest więcej* — myślała. — *Kierowca — Nikołaj, na kartce. Młody, a jaki porządny. I komendantka życzliwa. Następnym razem przywiozę im jabłka z sadu, słoik konfitur. Anna zna się na przetworach.*
Jechała do domu, do wsi. W sercu robiło się jaśniej: wracała tam, gdzie wszystko było swoje. Martwiło tylko jedno — własnego domu już nie miała.
— Pomieszkam u Anny. Może Wania oprzytomnieje. Przecież jesteśmy sobie najbliżsi — powtarzała.
Gdy zapadał zmierzch, dotarła pod dom sąsiadki. Anna jakby przeczuła, wyszła na ganek i od razu ją poznała.
— Klawo?! — rzuciła się ku niej.
— Wróciłam. Miałaś rację. Uwierzyłam Wani, a on… — głos ugrzązł. — Jabłko nie spada daleko od jabłoni.
— Nic to, Klawo. Teraz będziemy razem. Dwie siostry — szepnęła Anna.
**Zapisek w dzienniku:**
*Dziś zrozumiałam: wspólna krew nie gwarantuje dobroci. Niekiedy obcy staje się bliższy niż ten, kto powinien być obok. Trzeba cenić tych, którzy są przy nas, a nie wyglądać łaski od tych, co zapomnieli. Kławdija weszła do domu Anny, zdjęła chustkę i odstawiła tobołek w kąt. Na stole parowała herbata, pachniał świeży chleb.
— Siadaj, odpocznij — wyszeptała Anna. — Wszystko się ułoży.
Za oknem gasł powoli zmierzch. W sadzie, gdzie niegdyś rosła stara jabłoń, ptaki szykowały się do snu.
Kławdija ujęła kubek, poczuła ciepło w dłoniach i pierwszy raz tego dnia przestała drżeć.*
