
Telefon wysunął się z dłoni Tamary i z tępym mlaśnięciem wpadł w garnek z barszczem. Nawet nie mrugnęła. Spokojnie wyłowiła go łyżką, strząsnęła pływający ziemniak i odłożyła mokre urządzenie na parapet. Bez przekleństw, bez złości — jakby tak miało być. W kuchni brzęczało radio, mówiąc o korkach na wyjeździe z Niżnego Nowogrodu. Głos spikera brzmiał odlegle, jakby dobiegał z minionego wieku. To jej nie dotyczyło. Nic już nie poruszało. Tylko te kropelki tłuszczu na powierzchni barszczu, które powoli łączyły się w okręgi, rozchodziły i znów zlepiały. Patrzyła na nie jak zahipnotyzowana.
To był czwartek. Jeden z tych, które zlewają się w szarą taśmę — bezimienny, jak wyprana zasłona. Wszystko według planu: śniadanie, barszcz, radio, cisza. Ani żalu, ani radości. Płasko na wskroś. Jakby życie utknęło na pauzie, a pilot zaginął.
Mąż, Wiktor, pochrapywał w sypialni, na pół siedząco, z rozchylonymi ustami, w sfatygowanej koszulce, której sto razy prosiła, by nie wkładał do łóżka. „Gorąco przecież, Witia…” Ale on uparty jak syberyjski głaz. Oddychał głośno, lecz równo. Ona już wiedziała, jak wstanie: bez słowa usiądzie do stołu, zamiesza w herbacie trzy łyżeczki konfitury, nie podnosząc wzroku. A jednak to było ich życie. Wspólne. Wspólne milczenie.
Syn wyjechał do Hiszpanii i pisze raz na pół roku. Córka — w Petersburgu. Wiecznie „nie może rozmawiać”. Ma deadliny, korki, spotkania, dzieci, zajęcia. Wnuczki migną w sieciach: pływanie, francuski, balet. Tamara stawia lajki pod zdjęciami, ale już nie pisze. Bo się boi przeszkodzić. Boi się usłyszeć lodowate: „Mamo, później”. A potem — cisza.
Kiedyś było inaczej. Gadało się. Często. W kolejce po chleb, w marszrutce, pod klatką. Nawet z panią z „Piątki”. Teraz — jakby z życia odkręcono głośność. Został tylko szum tła i rzadkie powiadomienia.
Barszcz doszedł. Wyłączyła palnik, przetarła kuchenkę szmatką — nie z brudu, tylko żeby ręce nie miały luzu. Usiadła przy oknie. Wyjęła sfatygowany zeszyt w kratkę, z tłustą plamą i zagiętymi rogami. Były tam listy, wierszyki, wycinki z „Rabotnicy”, bazgroły i narysowany czajnik, który szkicowała piętnaście lat temu drżącymi palcami. Dziś otworzyła czystą stronę i napisała:
„Nikt nie przychodzi. Nikt nie woła. Ale ja wciąż tu jestem.”
Potem skreśliła. Powoli, jakby wymazując siebie. Papier pod palcami był chropawy, jakby ją odpychał.
Siedziała i słuchała — jak coś strzela w kaloryferze, jak trzaska drzwiami na klatce, jak ktoś przeszedł obok. Znowu obok. Zdawało jej się, że kroki za ścianą z roku na rok cichną. Jakby świat odsuwał się, nie oglądając się wstecz.
Tamara podeszła do łóżka, przysiadła na brzegu, poprawiła Wiktorowi kołdrę. Nie obudził się. Tylko chrząknął. Położyła dłoń na jego piersi. Nie odsunął się. Znaczy — jeszcze czuje. Znaczy — jeszcze oddycha. Znaczy — nie jest sama.
Położyła się obok. Nie spać — po prostu być. Obok. Choć chwilkę. Choć dziś. Choć w tej wspólnej ciszy.
Po tygodniu jednak zadzwoniła do córki. Najpierw krążyła po kuchni, przekładała łapki do garnków, wycierała stół, w kółko zerkała na telefon — jak na termometr przy grypie. Wreszcie wybrała numer.
— Mamo? Coś się stało?
— Nie. Chciałam tylko usłyszeć twój głos.
— Oj, możemy później? Tu mamy sajgon…
— Dobrze, kochanie. Później…
Serce zwinęło się w supeł. Ale głos nie zadrżał. Po rozmowie długo siedziała z czołem opartym o dłonie. Potem nastawiła czajnik. Jakby herbata mogła cokolwiek naprawić.
Ale córka oddzwoniła. Po dwóch godzinach. Bez wideo, bez wstępu.
— Mamo, jak się trzymasz?
I Tamara się rozpłakała. Nie z rozpaczy. Tylko dlatego, że ktoś zapytał. Po prostu: „Jak się masz?” W tych dwóch słowach było wszystko, czego jej brakowało.
Miesiąc później w domu pojawił się kot. Przyniosła go wnuczka.
— Babciu, dla ciebie. On samotny, a tobie nudno. Będziecie sobie nawzajem osładzać dni.
Kot był rudy, chudziutki, z odstającymi uszami i wiecznie zdziwioną mordką. Pierwszą noc przesiedział za szafą. Rano już grzał się przy jej stopach. Nazwali go Waśką. Nieważne, czy rodowodowy. Ważne — że jest.
Teraz każdego ranka Tamara znów mówi. Najpierw do Waśki — pyta, czy nie zmarzł, przypomina o misce. Potem do Wiktora — czyta prognozę, gdera na porozrzucane skarpetki, pomrukuje jak dawniej. Potem — do siebie. Na głos. Żeby nie zapomnieć brzmienia własnego głosu.
A telefon? Leży na parapecie. Już niepotrzebny. Bo prawdziwe słowa nie żyją w powiadomieniach. Są w dotyku. W spojrzeniu. W rudym kłębku, który przytula się do nóg. I zostaje. Bo jesteś mu potrzebna.

