Nieoczekiwane szczęście: opowieść o pewnej przypadkowej rodzinie

**Dziennik Leny**

Wczoraj wpadła Katia, koleżanka z roku. Obejrzała wszystkie cztery pokoje, oczy jej się rozszerzyły: «Ale pałace! Ty to jednak bogata panna!» Ledwo opadłam w fotel. «Po co przyszłaś? W dziekanacie wiedzą, że byłam chora…»

Katia klapnęła na stary skórzany tapczan, który żałośnie zaskrzypiał. Skrzywiłam się. W domu pełno antyków zbieranych przez rodzinę całe dziesięciolecia. «No?» ponagliłam. Głowa pękała, marzyłam tylko, by się położyć.

«Poprosił starosta Kostia, westchnęła Katia. Dowiedział się, że mieszkam niedaleko. Wiesz, jaki z niego nudziarz. Kazał sprawdzić, czy nie trzeba ci pomóc. Przecież zostałaś całkiem sama…» W głosie brzmiała kiepsko skrywana zazdrość.

Z trudem wstałam: «Dziękuję, Katio. Przekaż Kości, że wszystko dobrze, niczego nie potrzebuję». Odprowadziłam ją do drzwi, ale na progu nie wytrzymała: «Ja bym w takim mieszkaniu zamieszkała! Urządzałabym imprezy… Macie szczęście!»

«Komu to my?» spytałam bez emocji.

«Świętoszkom. Oderwanym od świata», rzuciła.

Zatrzasnęłam drzwi.

Położyłam się, lecz sen nie nadchodził. Całe życie spędziłam tu z babcią Antoniną. Surowa, dystyngowana, od dziecka wpajała mi etykietę, francuski, niemiecki, angielski. W każdej chwili mogła przejść na któryś z nich, a ja musiałam odpowiedzieć.

Rodziców nie pamiętam. Babcia nie lubiła wspominać o córce – «niewdzięcznej», jak mawiała. Urodziła mnie z jakimś Aleksiejem, a potem odeszła z nim do sekty. Po trzech latach przyszła wieść: zginęli w płomieniach podczas jakiegoś rytuału. Szczegółów mi nie podano. I nie trzeba. Nie znałam ich, więc nie czułam żałoby.

Do domu wpuszczano nielicznych: krawcową Zinę, lekarza Ilję Jegorowicza, babcine przyjaciółki – Elizawetę i Arkadinję, oraz jubilera Piotra Nikołajewicza, jej dawnego adoratora. Wśród nich dorastałam. Do szkoły szłam z lękiem – tyle krzyku i hałasu! Lecz przywykłam żyć w dwóch światach: babcinym i tym za ścianami.

Nieszczęście spadło nagle. Babcia, która nigdy nie kupowała nic od ulicznych sprzedawców, przyniosła grzyby. «Przypomniał mi się zupny smak z daczy, który gotowała kucharka Serafima», powiedziała. Zupa pachniała bosko, zjadłam dwie miski.

Pierwszej zrobiło się źle babci, potem mnie. Ilja Jegorowicz nie odbierał – okazało się, że był na daczy. Babcia długo nie pozwalała dzwonić po karetkę, lecz gdy straciła przytomność, ledwo wykręciłam «03». Ostatkiem sił odsunęłam zasuwy… Na progu właśnie mnie znaleziono.

Teraz wszystko minęło. Poza pustką. Żyć trzeba, ale z czego? Stypendium nie wystarczy. Czynsz, jedzenie… Kiedy wrócę na uczelnię – też znak zapytania. Po czymś takim ledwie doszłam do siebie.

Pomógł Piotr Nikołajewicz – odkupił parę staroci. Oszukał, jasne, lecz chociaż trochę ulżył. Problem pozostał: mieszkanie potrzebowało pieniędzy.

Wtedy przypomniałam sobie: dawniej to była komunałka. Potem wszystkich przesiedlono i przyznano ją pradziadowi za zasługi. Postanowiłam przyjąć lokatorów. Zostawiłam sobie jeden pokój, resztę wynajmę – byle trafić na porządnych.

Wystawiłam ogłoszenie. Dzwonili wszyscy: pracownicy z zagranicy, rodziny z dziećmi, studentki pytające: «A gości można przyprowadzać?» Potem telefony ucichły i już szykowałam się do agencji.

Ale nie dotarłam. Zobaczyłam kobietę z dwojgiem dzieci. Dziewczynka gryzła zeschły piernik, chłopiec płakał na kolanach. Kobieta krzyczała do telefonu: «Misza, dokąd mamy pójść? Dzieci głodne! Niech twoja Wiera mieszka z nami, tylko daj pokój!..» i się rozpłakała.

Nie przeszłam obojętnie. Usiadłam obok, podałam chusteczkę: «Potrzebuje pani pomocy?»

Okazało się, że facet wyrzucił ich z mieszkania. Po godzinie dzieci już spały, a Nadzieja (tak miała na imię) opowiedziała swoją historię: sierota, dom dziecka, oszustwo z lokum, potem konkubent-podrywacz… Znajome, prawda?

«Zamieszkajcie u mnie, powiedziałam. Potem wszystko poukładamy».

Później przygarnęłam Antona Michajłowicza – staruszka, którego synowa podstępem pozbawiła lokalu. Nocował na klatce, aż sąsiad nie próbował wyrzucić go na mróz.

Ostatni był Pasza – niewidomy chłopak. Opiekun go okradł i wyrzucił. Zobaczyłam, jak czterech łotrów znęca się nad nim, rzucając sucharki.

Teraz mam wielką rodzinę. Nadja dorabia sprzątaniem, Pasza pilnuje dzieci – lepszego bajarza nie ma. Anton Michajłowicz, były kucharz, czaruje nam restauracyjne potrawy z niczego.

Żyję. I nie żałuję. Teraz, gdy otwieram drzwi, witają mnie oni – moja przypadkowa rodzina.

Nieoczekiwane szczęście: opowieść o pewnej przypadkowej rodzinie
Tammy Lynn Lepert: jak zniknęła bez śladu