Niespokojne serce matki

Matczyny niepokój

To nie matka ponosi winę, gdy dorosłemu synowi życie nie idzie po myśli, lecz poza nią nikt nie przyjdzie z ratunkiem. Tylko matka modli się za syna i czeka. Czeka i kocha.

Walentyna Pietrowna sama wychowała trzech chłopców. Los jej nie oszczędził — wcześnie zabrał męża, Siergieja. Byli razem zaledwie czternaście lat, serce zawiodło.

Swoją żałobę dźwigała po cichu, nie pokazywała nikomu bólu, choć wbijał się głęboko w serce. Myślała:

„Dzieci nie mogą widzieć mojej słabości. Niech synowie mnie wspierają i starają się nie sprawiać kłopotów. Jestem silna, dam radę”.

Nocą czasem płakała, a rano — jakby nic się nie stało: spokojna, zebrana.

Starszych, Dimę i Saszkę, dzielił rok. Gdy Siergiej umarł, mieli trzynaście i dwanaście lat, a najmłodszy, Wowka, dopiero trzy.

Pewnego razu Dima przypadkiem zobaczył, jak matka ukradkiem ociera łzy. Podszedł, objął:

„Mamo, nie płacz. Bez taty ciężko, ale z Saszką pomożemy. Powiedz, co zrobić — zrobimy wszystko”.

„Boże, synku, jaki ty dorosły. Dziękuję, kochany. Przetrwamy. Podrośniecie — będzie lżej”.

Starszaki trzymały się razem: do szkoły razem, do domu razem, stawali za sobą murem. Jeśli ktoś zaczepiał — wiedział, że bracia nie dadzą skrzywdzić. Z nimi Walentyna Pietrowna nie miała kłopotów — uczyli się dobrze, pomagali w domu. Mieszkali w solidnym domu w małej osadzie. Siergiej budował go porządnie — dla dużej rodziny, marzył o długim życiu. Lecz los postanowił inaczej.

Mijał czas, Dima z Saszką kolejno poszli do wojska, potem się ożenili, doczekali dzieci. Często przyjeżdżali, troszczyli się:

„Mamo, jeśli trzeba drewna — powiedz, przyjadę, wszystko załatwię” — mówił Dima, gdy przywoził rodzinę w odwiedziny.

Jako najstarszy doglądał też Saszki, który również szczęśliwie się ożenił. Walentyna Pietrowna była zachwycona synowymi — od pierwszych spotkań ułożyły się ciepłe relacje. Gdy sąsiadka Nina zaczynała rozmowę o swoich, ona odpowiadała tylko dobrze:

„Walek, mój Sierioża przywlókł jakąś Lenkę. Skąd on ją wykopał? Porządnych dziewczyn pełno, a ta jakby bez życia. Ze mną dwóch słów nie sklei, wszystko przez Sieriożę. Nie wiem, co robić”.

„Mnie Bóg posłał dobre — mówiła Walentyna. — Moje synowe to złoto. Bez podarunku nie przyjadą, jedzenie zawsze przywożą. Wpadnij, wypijemy herbatę, spróbujesz moich cukierków — takich jeszcze nie jadłam”.

„Dobrze, zajrzę po obiedzie” — obiecywała Nina, a Walentyna Pietrowna wiedziała: temat znów wróci do Lenki.

„Człowiek ma duszę jak ciemną izbę” — myślała. — „Niech sami się dogadują. Ja mam dość swoich trosk — Wowka wciąż się nie ułożył”.

Najmłodszy, Wowka, przyszedł na świat, gdy Dima miał dziesięć lat. Rósł chorowity, często lądował w szpitalach. Po śmierci ojca w ogóle otaczano go jak kryształowy wazon.

„Dima, Saszka, miejcie oko na brata — napominała matka, wychodząc do pracy. — Dopilnujcie, by ciepło się ubrał, bo znów się przeziębi”.

„Mamo, on specjalnie dokazuje! — burczał Saszka. — Mówię: nie właź, a on na złość włazi. Wykorzystuje, że mały. Kiedyś mu przyłożę!”

„Nie ruszaj go, synku, jest najmłodszy. Dorośnie — zmądrzeje” — uspokajała Walentyna Pietrowna.

Dima czuł się szefem wśród braci. Pomagał matce, pilnował młodszych, zmuszał Wowkę do nauki:

„Wowa, nie przynoś nam wstydu. My uczyliśmy się dobrze — ty też musisz”.

Wowka odetchnął, gdy bracia kolejno poszli do armii, potem się ożenili i już nie wrócili. Odwiedzali, ale to nie było to samo.

Został z matką sam. Po szkole wyjechał do powiatowego miasta, poszedł do technikum na mechanika samochodowego.

Po półtora roku przyjechał na wakacje i oznajmił:

„Następnym razem przyjadę nie sam. Mam dziewczynę, Alonkę”.

„Synku, chcesz się żenić?” — rozłożyła ręce matka.

„Jaki ślub? Po prostu pomieszkamy razem. Teraz wszyscy tak robią, mamo, w wiosce jesteś do tyłu” — odburknął. Matka zamilkła.

Przed dyplomem Wowka przywiózł Alonę na zapoznanie.

„Mamo, to Alona. Po technikum się pobierzemy. Proszę o miłość i wyrozumiałość. Pomieszkamy tutaj, niech przywyknie do wiejskiego życia. W domu jednorodzinnym jeszcze nie była”.

„Dzień dobry, ciociu Waljo” — przywitała się raźno dziewczyna.

Walentyna Pietrowna uwinęła się:

„Oczywiście, kochani, rozgośćcie się. Samowar zaraz nastawię”.

Starała się nie okazywać ostrożności, lecz ukradkiem przyglądała się synowej. Dziwna fryzura — różowe i niebieskie pasma. Dżinsy podarte, obcisłe.

Przy obiedzie Alona zapytała:

„Ile kosztuje metr kwadratowy w takim domu? Ogromny przecież”.

„Ten dom budował ojciec Wowy — odparła matka. — Najlepszy cieśla w okolicy, szanowano go. Całą młodość włożyliśmy w ten dom. Każdy metr to nasz trud”.

„Czyli spadek też niezły zostawił? Skoro był fachowcem” — drążyła Alona.

„Spadek — dom i wszystko w nim” — odpowiedziała chłodno Walentyna Pietrowna.

Zauważyła, jak Alona z rozczarowaniem zerknęła na Wowę — i wszystko zrozumiała.

„Mojego syna wycenia jak rzecz. Widać, że liczy tylko rachunek” — rozmyślała matka. — „Dom drogocenny, są i starocie. Antykwariusze dawali spore pieniądze za porcelanę, ale nie sprzedaję — pamiątka. Jest jeszcze ikona św. Mikołaja Cudotwórcy, rodzinna relikwia. To wszystko zostanie synom”.

Podczas gościny matka krzątała się: gotowała, sprzątała, na podwórku odgarniała śnieg. A oni leżeli, śmiali się, nawet nie przyszło im do głowy pomóc.

Walentyna Pietrowna straciła spokój. Postanowiła porozmawiać z synem:

„Synku, to nie ta dziewczyna. Pomyśl dobrze — to na całe życie”.

„Nie twoja sprawa! To moje życie! Daj spokój!” — warknął i wyszedł.

Rano odjechali pierwszą elektryczką. I zniknął. Nie odbierał telefonu. Matka dzwoniła w kółko. Zadzwoniła do Dimy:

„Nie wiem, gdzie Wowa. Przyjechał z tą Aloną… nawet nie chcę mówić. Nagrzmocił i wyjechał. Na połączenia nie odpowiada. Może tobie odbierze?”

Ale i bracia nie wiedzieli. Po tygodniu Dima z Saszką przyjechali razem do domu. Rozmowa była długa, bez krzyków, po dorosłemu. Potem zadzwonili do Wowki — nie jeden, lecz wszyscy trzej, jak bracia. Mówili spokojnie, przypominali, jak matka sama ich wychowywała, jak płakała po nocach, by synowie nie widzieli. Wowa milczał. W końcu powiedział:
„Nie wiem, mamo… Sam się zaplątałem”.
Po dwóch dniach przyjechał sam. W milczeniu objął matkę, uklęknął w progu jak w dzieciństwie, gdy przepraszał. Ona tylko pogłaskała go po głowie — bez pytań, bez wyrzutów.
A potem cicho rzekła:
„Jedz, synku, póki gorące. Ugotowałam kapuśniak — twój ulubiony”.
I w tym „jedz” było wszystko: przebaczenie, miłość i nadzieja, że wreszcie zostanie.