**Zapisek z dziennika.**
Mówiła, że macierzyństwo nie jest jej przeznaczeniem. Los postanowił to zweryfikować.

Kroiłam warzywa do zupy, gdy ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. Na progu stała kobieta o chłodnym spojrzeniu i napiętym uśmiechu. To była Swieta — była żona Denisa. Nie czekając na zaproszenie, weszła do przedpokoju i krótko rzuciła:
— Musimy porozmawiać. Bez świadków.
Denis zmarszczył brwi:
— Nie mam tajemnic przed żoną.
Poczułam się zbędna i niepewnie zaproponowałam:
— Mogę wyjść…
— Nie — powiedział stanowczo.
Swieta westchnęła, po czym skapitulowała:
— Dobrze. Niech zostanie. I tak ją to dotyczy.
Usiadłam na brzegu krzesła. Niepokój mieszał się z ciekawością — nie przeczuwając, co za chwilę usłyszę.
Mówiła wyraźnie, jakby od dawna ćwiczyła tę kwestię:
— Dzieci mają już dziewięć lat. Połowę życia dźwigałam je sama. Teraz twoja kolej. Od jutra mieszkają u was.
— Zwariowałaś? — Denis zerwał się. — Pomyślałaś, co będzie z dziećmi?
— Myślałam — odparła bez wahania. — A potem zrozumiałam, że mam jedno życie. Jestem zmęczona. Szkoła, zajęcia, lekcje — teraz ty się tym zajmij. Ja będę mamą od weekendów.
— Dzieci to nie rzeczy, by je przerzucać… — wyszeptałam.
Swieta zapłonęła:
— Nikt mi nie pomagał! Decyzja zapadła. Jeśli się nie zgodzicie, pójdę do sądu i ograniczę prawa. Jasne?
Wyszła, zostawiając po sobie ciężkie milczenie.
— Co zrobimy? — Denis spojrzał na mnie.
Skinęłam powoli:
— Zabieraj. Ale tylko przez sąd, oficjalnie. Inaczej za miesiąc zmieni zdanie, a dzieci nie są zabawkami.
Denis ciężko westchnął:
— A ty… jesteś na to gotowa?
— Zdołałam już ich pokochać. Wiesz, własnych mieć nie będę. Może to moja szansa…
O bezpłodności dowiedziałam się w wieku dwudziestu lat. Przyjaciółka namówiła mnie na badania — w prywatnej klinice była akurat promocja. Wydawało się, że to formalność.
Lekarz rozwiał nadzieję: „Tylko cud…”
Nie poddałam się. Odwiedziłam jeszcze trzy placówki. Odpowiedź brzmiała identycznie. In vitro także odpadało — przypadek zbyt trudny.
Przeszłam przez łzy, gniew i rozpacz. Myślałam o adopcji, lecz bałam się, że nie zdołam pokochać cudzego dziecka.
Każdemu mężczyźnie, z którym coś się zaczynało, mówiłam o diagnozie wprost. Jedni akceptowali, lecz później odchodzili. Do trzydziestki zostałam sama. Nie cierpiałam — praca, podróże, przyjaciele.
Potem pojawił się Denis. O pięć lat starszy, z bliźniętami z pierwszego małżeństwa. Wiedział o moim problemie i się nie przestraszył — dzieci już miał.
Był troskliwy i czuły. Pokochaliśmy się naprawdę. Wzięliśmy ślub. Żyliśmy spokojnie. Z jego dziećmi, Aloną i Igorem, szybko złapałam kontakt — dobre, mądre, wesołe. Przyjęły mnie.
I wtedy najazd Swiety. Wszystko się zmieniło. Dzieci przeprowadziły się do nas.
Początki były trudne. Przemeblowałam dom, z pokoju gościnnego zrobiłam dziecięcy. Odrabiałam z nimi lekcje, woziłam na kółka, martwiłam się jak o własne.
Alona szczególnie się do mnie przywiązała. Zwierzała się, mówiła „mamo”. Igor był powściągliwszy, lecz szanował. Zrozumiałam wtedy: wydarzył się cud.
Po roku Swieta zmieniła zdanie.
— Dość, koniec zabawy. Niech wracają — oznajmiła.
Odpowiedziałam twardo:
— Nie. Ich miejsce zamieszkania ustalił sąd. Dopiero się przyzwyczaili. Pomyśl o nich, nie o sobie.
Swieta złościła się i naciskała, lecz dzieci powiedziały same:
— Zostajemy. Z tatą i z tobą.
Spory ustały.
Rok później, gdy wszystko się uspokoiło, Denis powiedział:
— Stałaś się im prawdziwą matką. Dziękuję.
Uścisnęłam jego dłoń:
— Lekarz twierdził, że macierzyństwo to dla mnie tylko cud. I stało się. Kocham ich jak własnych. Nigdy ich nie opuszczę.
