Piąte krzesło w domu, o którym zapomniano

**Piąte krzesło w pustym domu**

Mglisty poranek w Torżku niósł po ulicach zapach mokrych liści. Polina wykładała na stół serwis dla pięciu osób, choć od dawna siadali przy nim tylko czworo. Jej dłonie, jakby kierowane cudzą wolą, uparcie powtarzały codzienny rytuał — cichy i niezmienny, jak próba zatrzymania czegoś, czego już nie da się odzyskać.

Pięć filiżanek, pięć łyżeczek, pięć talerzy. Wszystko ułożone pedantycznie, z tą dokładnością, która rodzi się, gdy troska nie ma gdzie się podziać. Rano — owsianka i jajka sadzone, wieczorem — kapuśniak i drożdżowe bułeczki. Czasem na piątym miejscu lądował kawałek placka, niby przypadkiem. Innym razem — leżał pusty talerz; ale stał zawsze, jak znak: pustka nie powinna trwać wiecznie. Mąż, Siergiej, już przestał pytać. Mrukliwie odsuwał zbędne nakrycie, jakby bał się przyznać, że jego też ta pustka rani. Syn, piętnastoletni Dienis, rzucił kiedyś: „Mamo, oszalałaś!” — i trzasnął drzwiami. Córka, Nastia, tylko patrzyła — z bólem, bez osądu, ale i bez zrozumienia.

Z czasem nakrywanie stołu stało się dla Poliny modlitwą. Bez słów — w gestach, spokojnych i wyćwiczonych, skierowanych ku nicości, gdzie może ktoś jeszcze słuchał. Każdy ruch był jak prośba, jakby te obrzędy mogły uchronić świat przed rozsypką. Nosiła talerze, jak inni zapalają lampki w cerkwi albo przekładają pożółkłe fotografie — nie po to, by doczekać się odpowiedzi, lecz by nie zerwać ostatniej nici.

Kiedyś przy tym stole zasiadała piątka: Polina, Siergiej, Dienis, Nastia i… babcia Galina. Jej miejsce przy oknie było szczególne — stamtąd nalewała barszcz, rozdawała rady, zrzędziła i śmiała się jednocześnie. Nawet milcząc, potrafiła napełnić kuchnię ciepłem.

Dwa lata temu Galina odeszła. We śnie. Bez słowa — jakby tylko przeniosła się tam, gdzie nie ma bólu ani zmęczenia. Została w swoim fotelu, wzrokiem przytwierdzona do sufitu, jak przy pożegnaniu. Od tej chwili Polina wróciła piąte krzesło na dawne miejsce. Nie mogła patrzeć na pustkę — krzyczała głośniej niż słowa.

— Dziecinada, Polinko — mawiał Siergiej. — To nie baśń. Umarli do stołu nie wracają.

Polina nie spierała się. Robiła swoje. Bo pewnego dnia, miesiąc po pogrzebie, usłyszała skrzypnięcie. Ledwie wyczuwalne, jak szelest. Piąte krzesło stało odrobinę odsunięte. Nikt się nie przyznał. Nikt nie widział. Ale Polina wiedziała: to był znak. Od tej pory nie dała temu miejscu zostać pustym — ani dla męża, ani dla siebie. Dopóki krzesło stoi, Galina jest blisko.

Zaczęła dostrzegać drobiazgi. Wody w czajniku ubywało, jakby nocą ktoś pił herbatę. Z cukiernicy znikały landrynki „Diuszes” — takie, które babcia rozpuszczała w ustach, postukując łyżeczką o porcelanę. Na parapecie pojawiały się garstki słonecznika — dokładnie tak, jak sypała je ptakom, powtarzając, że „skrzydlaci to dusze zmarłych, co wracają do swoich”. Zbyt dziwne, by uwierzyć, i zbyt znajome, by zlekceważyć.

Którejś nocy obudziło ją pokasływanie — starcze, chropowate, to, przy którym automatycznie stawia się mleko z miodem na gaz. Przeszła boso do kuchni. Na stole w mroku leżała gazeta — rozłożona, ze świeżą datą. Kartki były ciepłe, jak po niedawnym przekładaniu. Serce zamarło.

Opowiedzieć o tym? Kto uwierzy? Siergiej zrzuci na nerwy. Dienis — na fantazję. Nastia uściska, ale nie pojmie. Polina trzymała wszystko w sobie, jak w szkatułce — wspomnienia dźwięczały, lecz nie miały jak się wydostać.

Po roku dziwności przybyło. W czajniku znajdowali letnią herbatę z lebiodką — ulubiony napar Galiny „na ukojenie duszy”. Telewizor włączał się sam — zawsze na dawne koncerty, które uwielbiała, wzdychając: „O, to była muzyka!”. Niekiedy za plecami szeleściły powłóczyste kroki — w zdartych kapciach, tym samym niespiesznym chodem, który Polina pamiętała z dzieciństwa.

— Elektryk mówi, że instalacja zdrowa — burknął Siergiej, nerwowo rozglądając się. — A telewizor jakby żył własnym życiem…

Polina milczała. Czuła: Galina tu jest. Nie zjawa, nie wytwór chorej wyobraźni — coś więcej. Miłość, która zostaje, gdy ciało znika. Czekała — może aż ją wypuszczą, a może aż ją wezwą.

Pewnego ranka, jak co dzień, nakryła dla pięciu. Pięć filiżanek, pięć łyżeczek — ta sama powolna, niemal nabożna dokładność. I szepnęła w pustkę:

— Dzień dobry, babciu.

Powietrze drgnęło, jak po lekkim powiewie. Zapachniało lebiodką i karmelem. Jakby ktoś niewidzialny położył dłoń na jej ramieniu — i zostawił ciepło. Po raz pierwszy od dawna w piersi zrobiło się lżej.

Tydzień później Siergiej, czekając aż skończy sprzątać naczynia, odezwał się. Głos miał drżący, ale stanowczy:

— Pola… Trzeba ją puścić. Trzymasz ją. I nas też. To krzesło jak sędzia. A decydować powinniśmy my.

Polina skinęła, nie mówiąc ani słowa. Tego wieczoru piąte krzesło zostało puste. Bez talerza. Bez łyżeczki. Zwykłe drewno — nie brama do wczoraj.

W nocy zbudziło ją światło w kuchni. Lampa paliła się sama. Na stole leżała kartka — pożółkła, a w linijkach — do bólu znajome pismo Galiny:

„Dziękuję, kochanie. Teraz mogę odejść. Nie jestem sama. Ty też — nie”.

Polina przeczytała, usiadła naprzeciw pustego krzesła i zamknęła oczy. Kamień na sercu topniał jak lód pod pierwszym słońcem. Od tamtej pory nie stawiała piątego nakrycia. Krzesło jednak zostało — ciche, nieme, jak przypomnienie: miłość potrafi wracać.

Piąte krzesło w domu, o którym zapomniano
Szczupła w wieku 57 lat. Nicole Kidman nie planuje się starzeć