
Poranek zaczął się tak, jakby ktoś złośliwy pisał scenariusz. Żelazko padło, omlet zwęglił się na wiór, mąż chodził jak listopadowa chmura, a Nadzieja, bez śniadania, wpadła do busa i cudem capnęła jedyne wolne miejsce. Przylgnęła do szyby i przymknęła powieki — nie miała siły patrzeć na ponure twarze. Irytowało wszystko: stuk kół, ścisk, kurz za oknem… A najbardziej — niepokój, który wiercił serce.
Coś szeptało: ten dzień będzie inny.
Nagle poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciła się — i serce zapadło się gdzieś głęboko. Po drugiej stronie siedział on. Roma. Jej pierwsza miłość. Jej rana. Jej wczoraj.
Patrzył prosto w oczy i… uśmiechał się. Tym uśmiechem, od którego kiedyś kręciło się w głowie.
— Cześć — powiedział cicho. — Od razu poznałem. Nic się nie zmieniłaś.
Nadia odparła odruchowo:
— Cześć. Nie spodziewałam się…
— Jak leci?
— W porządku. A u ciebie?
Wewnątrz wszystko kipiało. Po cichu liczyła, że usłyszy, iż mu się nie wiedzie. Że żona go zostawiła, syn się włóczy, życie poszło na marne. A on rzekł:
— Świetnie. Żona na urlopie macierzyńskim, córka dostała się na studia, teraz odpoczywają w Soczi…
Chciał mówić dalej, lecz zerknął w okno i zerwał się:
— Wybacz, moja stacja…
Wysiadł, pomachał — i zniknął. Na zawsze? Nie wiedziała. Ale serce tłukło jak w szesnastym roku życia. A to, czego nie wypowiedziała, zostało grudą w gardle.
„Dlaczego akurat dziś?” — męczyła się, ledwo dotarła do pracy. Myśli plątały się, zajęcia nie szły. Cały dzień — jak we mgle. Wieczorem, gdy mąż oznajmił, że posiedzi z kolegami, usiadła w ciszy i… wróciła do przeszłości.
Do czasu, w którym były i pierwsza miłość, i zdrada, i łzy.
Kiedyś z Romą byli szczęśliwi. On czytał Jesienina, przynosił rumianki, nosił ją na rękach. Poznała ich Tania — przyjaciółka, sąsiadka Romy. Wiecznie z radami: „Pokłóćcie się dla sportu, potem się pogodzicie — namiętność będzie mocniejsza!”. Nadia wierzyła. Kłócili się. Godzili. Aż zmęczyła się teatrem. Zachciała po prostu żyć.
Pewnego razu pierwszy raz trafiła do mamy Romy. Dobra, serdeczna kobieta. I Nadia pomyślała: „Oto moja przyszła rodzina”. Pomyliła się.
Potem wszystko się posypało. Czekała na niego w urodziny. Zamiast niego przyszła Tania. Oznajmiła, że Roma wyjechał do dziadka — chory, nie ma komu rąbać drew, woda tylko z kolumny.
Nadia uwierzyła. Lecz pewnego dnia, mijając park, zobaczyła go — śmiejącego się w gronie znajomych. Rzucił na nią szybkie spojrzenie i… udawał, że nie widzi. Wracała do domu jak we śnie i płakała całą noc. A potem zjawiła się Tania:
— Zapomnij o nim. Ma już inną.
I Nadia ujrzała to na własne oczy. Jak trzymał tamtą „inną” za rękę. Jak brał z nią ślub. Jak uśmiechał się pod welonem. A ona stała w tłumie, nie mogąc oderwać wzroku. Rozumiała — to koniec.
Nie wiedziała jednak, że to dopiero początek.
Wyjechała. Zaczęła od nowa. Po dwóch latach wyszła za Siergieja. Niezawodnego, spokojnego jak granitowy głaz. Na początku myślała: „Czy ja kocham?”. Potem pojęła — los dał jej nie żar, lecz pewne ramiona. Dom. Córkę. Syna.
Rodzinnego miasta prawie nie wspominała. Tylko czasem — wyjazdy do babci. I podczas jednej takiej wizyty wszystko stanęło na głowie.
Wyszła ze sklepu i usłyszała:
— Nadziu, to ty?
Odwróciła się — ledwie poznała. Tania. Postarzała, z przygaszonym wzrokiem. Z dawnej rozgadanej pszczółki została tylko smuga.
— Tania? Boże… Jak ty…
— Źle, Nadziu. Sama. Nikomu niepotrzebna. Trzy małżeństwa — i wszystkie nieudane. Dzieci brak. Wiesz… To ja was rozdzieliłam.
Nadia zesztywniała.
— Co?!
— Okłamałam go. Powiedziałam, że spotykasz się z chłopakiem z wojska. Potem podsunęłam mu Lenę. I szeptałam: „Zrób dziecko — nie odejdzie”. Zniszczyłam was. Z zawiści. Mnie nikt wierszy nie czytał…
— Taniu… po co?!
— Bo wy byliście szczęśliwi, a ja — nie. Nie rozumiałam, że zło wraca jak bumerang. Życie mnie ukarało. Los. Bóg.
Nadia patrzyła i nie wiedziała, co czuje. Kiedyś pewnie krzyknęłaby. Teraz… miała rodzinę. Dzieci. Ciepłą kuchnię o zmroku. A Roma… tylko strona ze starego dziennika.
— On mieszka w twoim mieście — wyszeptała Tania. — Nie wie. Myślałam, że się nie spotkacie… Ale widać los postanowił inaczej.
Wtedy Nadia nie wybaczyła. Nie od razu. Lecz dziś, w busie, gdy uchwyciła spojrzenie Romy, zrozumiała: puściła wszystko. I Tanię. I jego. I siebie — za lata niepotrzebnego bólu.
Czasem przeszłość przychodzi po to, by wreszcie odejść.
Teraz miała już wszystko. A może najrozsądniejszą decyzją w jej życiu było odejść w porę, by odnaleźć teraźniejszość.
