
Kiril ma dziś dwadzieścia lat. Mieszka w Jekaterynburgu, studiuje zaocznie, dorabia w warsztacie samochodowym i układa swoje sprawy, prawie nie wracając myślami do rodzinnego Niżnego Tagiłu, skąd wszystko się zaczęło. Powoli i uparcie. Jego matka, Nina, z dumą obserwuje jego kroki. Zbyt wiele przepuściła. Teraz, gdy syn dorósł, czuje winę, której nie tłumią lata ni wymówki.
Często odtwarza w głowie przeszłość. Próbowała zrozumieć własne wybory, lecz na próżno. Niczego to nie leczyło. Pewnego dnia zebrała się jednak na rozmowę. Zaprosiła go na weekend, upiekła naleśniki, posadziła przy kuchennym stole i, splótłszy palce, powiedziała:
— Wybacz mi, Kirjusza… za wszystko. Byłam kiepską matką.
Zamilkł. Blado się uśmiechnął i odparł:
— Miałem zwykłe dzieciństwo.
Oboje wiedzieli — to nieprawda. Jego lata dorastania były chłodne, samotne, pełne urazy i gorzkiego czekania na ciepło, które nie nadchodziło.
Kiril rósł spokojny, posłuszny. Nie marudził, niewiele wymagał. Po prostu czekał, aż mama przytuli, zauważy, pochwali za piątkę albo rysunek. Częściej słyszał zrzędzenie, złość lub milczenie. Nina wybuchała, krzyczała, nazywała go „krzyżem”, „pomyłką”. A on i tak wyciągał ręce po miłość, uznanie, po to jedno słowo, które brzmiało tak rzadko: „kocham”.
Ona naprawdę nie kochała. A może nie umiała. Za wcześnie zderzyła się z życiem. W wieku szesnastu lat — ciąża. Chłopak zniknął, matka wpadła w furię, koleżanki się odwróciły. Nina została sama.
— Samaś winna — syczała jej matka. — Teraz sama karm swoją kulę u nogi.
Babcia pomagała, ale tylko wtedy, gdy Nina padała ze zmęczenia. Niemowlę płakało nocami, ona wściekała się, zamykała w łazience i tłumiła łzy w ręczniku. Dziecko było karą, ciężarem, którego nie umiała zrzucić. Myślała o ucieczce.
Pieniędzy brakowało. Nina myła klatki, dźwigała siaty, potem sprzątała mieszkania za grosze. Radość zardzewiała naprawdę. Rzuciła naukę. A dziecko rosło, potrzebowało, chorowało. Karmiła, ubierała, lecz serca nie dawała. Przeszkadzał. I tego nie ukrywała.
Gdy miał pięć lat, babcia zmarła — udar. Dom opustoszał. Nina bała się jutra, ale nie zmieniła się. Przeciwnie — zamknęła się mocniej. Pracowała, uczyła się na księgową, by wyrwać się z biedy. Były pieniądze i trochę stabilności. Ciepła dla syna — nie.
Siedemnaście lat. Kiril wyjeżdża do Jekaterynburga. Dostał się, pojechał — i Nina po raz pierwszy od dawna odetchnęła. Lecz puste mieszkanie nie cieszyło. Łapała się na myślach: jak on? Zjadł? Da sobie radę? Po raz pierwszy coś ścisnęło. Spóźniła się.
Syn sam dzwonił, opowiadał, co u niego. Słuchała i starała się mówić łagodniej. Przyjeżdżał — i cieszyła się mimo woli. Nie dlatego, że wrócił. Lecz że, zdaje się, wybaczył. Bez słów. Po prostu był. To on budował most, cegła po cegle.
Po latach Nina znajduje siłę, by wszystko nazwać. Że nienawidziła, że się złościła, że marzyła, by uciec. Że nie dawała rady. Że nie kochała tak, jak „powinna”. Latami chowała się za obowiązkiem, nie umiejąc być matką.
A on siedzi naprzeciw — opanowany, dorosły — i powtarza:
— Miałem zwykłe dzieciństwo.
W jego głosie nie ma gniewu. Tylko zmęczenie i przebaczenie. Bo dorósł. Bo stał się silny. Bo nauczył się kochać — nawet tę, która nie potrafiła kochać jego.
Lekcja: Przebaczenie nie jest dla nich. Jest dla nas. By móc iść dalej.
