Przez cienie rodzinnych więzi

**Cienie pokrewieństwa**
21 maja
Porzuciwszy obowiązki, Igor przeniósł się do matki, gdy ta przestała wstawać z łóżka. Z żoną Olgą mieszkali w przestronnym, piętrowym domu na obrzeżach małego miasteczka pod Jekaterynburgiem. Wychowali syna i córkę, oboje dawno po pięćdziesiątce, a Igor doczekał się trójki wnuków.

Swoją drogę uważał za udaną. Rodzice rozpieszczali jedynaka — chronili go i nosili na rękach. Z Olgą też mu się poszczęściło: spokojna i niezawodna, stała się jego podporą. Syn Denis ożenił się i został w domu rodziców, mieszkał z żoną i dwojgiem dzieci. Przestrzeni wystarczało dla wszystkich.

— Olgo, budujemy dom na pokolenia — mawiał Igor przy fundamentach. — Mam nadzieję, że Deniska nawet z rodziną zostanie z nami. A córka, Nastia, pewnie odleci — dziewczyny takie są.

I tak się stało. Nastia skończyła technikum, wyszła za mąż i przeprowadziła się do rodzinnej wsi męża. Denis został z rodzicami. Dom wyszedł solidny, z porządną piwnicą. W ogrodzie Olga pielęgnowała kwiaty i warzywa — ziemia była żyzna, wszystko rosło jak zaczarowane. Latem podwórze tonęło w woni róż i dalii.

Antonina, matka Igora, gasła. Po śmierci męża straciła chęć do życia, z dnia na dzień słabła. Pewnego razu, zebrawszy resztki sił, zawołała syna:

— Igorek, zamieszkaj przy mnie. Czuję, że niedługo odejdę. Twój ojciec już tam, czeka. Nawet filiżanki utrzymać nie mogę — łzy spływały po pomarszczonych policzkach.

— Mamo, nie płacz, zostanę, jasne — obiecał Igor, porzucił zajęcia i przeniósł się do niej.

Antonina miała osiemdziesiąt dziewięć lat. Przeczuwając zbliżający się koniec, przywołała syna do łóżka. Igor, oddany syn, doglądał jej: podawał leki, wzywał lekarza, karmił łyżką, wiedząc jednak, że to tylko odroczenie.

— Igorku, wkrótce mnie odprowadzisz — wyszeptała ledwie słyszalnie. — Chcę ci wyjawić sekret. Z ojcem strzegliśmy go całe życie. Umówiliśmy się: kto zostanie, ten opowie.

Zamilkła, ścierając pot drżącą dłonią. Igor zesztywniał, serce ścisnęło mu się złym przeczuciem.

— Nie jesteś naszym rodzonym dzieckiem, Igorek — wydyszała, a słowa zawisły w powietrzu jak grom.

Zaniemówił, lecz Antonina, zdobywszy się na wysiłek, ciągnęła:

— Jesteś naszym synem, najprawdziwszym. Kochaliśmy cię jak skarb. Wszystko dla ciebie: szkoły, pomoc przy budowie domu, wesele. Ale… jesteś adoptowany.

W pokoju zadźwięczała cisza. Igor zdrętwiał, a matka, ciężko oddychając, mówiła dalej:

— Wzięliśmy cię ze wsi, w której urodził się twój ojciec. Dzieci nie mieliśmy, lekarze mówili, że nie będzie. Obok rodziców ojca mieszkała rodzina — pięcioro dzieci, ty najmłodszy. Chudy, chorowity, ledwie żywy. Żyli w nędzy. Ojciec uprosił ich, by oddali cię nam. Obiecał, że damy ci dobre życie.

**Obca krew**

Ku zdumieniu Antoniny i jej męża, oddali chłopca bez żalu.

— Bierzcie, jeden pysk mniej, i tak nie przetrwa — rzuciła twoja rodzona matka.

Zabrali cię, załatwili papiery przez przewodniczącego gminy i wywieźli do miasta. Chcieli, by prawda pozostała tajemnicą.

— Rodzice twojego ojca dawno nie żyją. Bracia i siostry może żyją. Może ich znajdziesz, Igorku. Winniśmy ci, że rozdzieliliśmy cię z krewnymi. A może uratowaliśmy. Byłeś tak słaby, że woziło się ciebie po szpitalach, dochodziliśmy cię. Wybacz nam, synku…

Łzy płynęły jej po twarzy, Igor je ocierał, walcząc z własnymi.

— Mamo, jesteś moją jedyną mamą. Wdzięczny jestem tobie i tacie. Innego życia bym nie chciał — powiedział, choć wewnątrz szalał sztorm.

Nocą nie zmrużył oka: „Jak to? Nie jestem ich? A przecież są dla mnie wszystkim. I ta tajemnica… Jak teraz żyć?”

Dwa dni później Antonina odeszła we śnie. Igor z Olgą pochowali ją obok ojca. W domu wyznał żonie prawdę.

— Bywa, Igorze — rzekła spokojnie Olga. — Dziękuj tym, którzy cię wychowali. Idź dalej.

Ale słowa matki nie puszczały. Igor myślał: „Gdzieś tam jest moja krew. Bracia, siostry. Czy są do mnie podobni? Czy o mnie pamiętają?”

Przy śniadaniu się zdecydował:

— Olgo, chcę pojechać do tej wsi. Dowiedzieć się, kim są moi. Matka wskazała, gdzie szukać. Nie dam rady inaczej, ta niewiedza gryzie.

— Jedź, Igor. Inaczej spokoju nie zaznasz — przytaknęła żona.

**Spotkanie z przeszłością**

Igor ruszył do wioski pod Czelabińskiem, gdzie przyszedł na świat. Miejscowość była maleńka — około pięćdziesięciu domów, wiele opuszczonych. Popytał ludzi i trafił pod dom swojej rodziny z krwi.

Niski, przechylony, z łuszczącą się farbą. Serce łomotało, gdy uchylił skrzypiącą furtkę. Psa nie było. Zapukał — cisza. Drzwi niezamknięte.

— Ktoś jest? — zawołał głośno.

Z pokoju wyszedł mężczyzna z kilkudniowym zarostem i mętnym spojrzeniem.

— Kogo szukasz? — zachrypiał.

— Szukam Wiktora Sokołowa. To mój brat — rzekł Igor, czując, jak gardło mu się zaciska.

— Ja Wiktor. Jaki z ciebie brat? — zmierzył go podejrzliwie.

Igor opowiedział, jak go oddano na wychowanie. Wiktor zmarszczył brwi:

— To ty, Tolek? Byłem mały, nie pamiętam. Matka coś wspominała. Siadaj — wskazał wysiedzianą kanapę. — Wczoraj popiliśmy, łeb pęka. Bracie, pożycz na flaszkę, co?

Niechętnie Igor podał tysiąc rubli. Wiktor porwał banknot i zniknął. Wrócił szybko z wódką.

— Za spotkanie, bracie! — rozlał do szklanek.

— Nie piję — uciął Igor.

— Jak chcesz — Wiktor wychylił. — Zabrali cię, ledwie chodziłeś. My żyliśmy po swojemu, o tobie się nie pamiętało. Najstarszy, Sierioża, spłonął w bani. Pijany. Rodziców też dawno nie ma.

Dopiwszy, Wiktor zmulił.

Wyszedł na zewnątrz, wsiadł do auta i, patrząc na przechylony dom, zrozumiał, że jego prawdziwą rodziną są ci, którzy kochali go całe życie, a ci ludzie pozostali jedynie cieniami dawno minionego czasu.