Echo połamanej pamięci
Pięści ojca spadały na nią bez litości. Matka tonęła w wódce. Dlatego dziewczynka naprawdę wychowywała się na ulicy. Tam jadła, a czasem i spała. Kpiny przechodniów stały się normą, więc szybko nauczyła się odpowiadać własnymi, małymi lecz twardymi pięściami.
Dorosła z łatką „złamanej”. Tak przynajmniej mówił lekarz: najpierw psycholog, potem psychiatra. Łykała pigułki sumiennie, lecz nie przynosiły żadnego efektu. Coraz częściej słyszała to słowo.
Na randki nie chodziła—nie wierzyła, że ktoś mógłby chcieć taką, jak ona. Cały czas oddawała pracy i pomocy bezdomnym. Wolontariat w jednej fundacji pożerał każdą godzinę, na cokolwiek innego już nie starczało. Co najwyżej doczołgać się do mieszkania—tego po rodzicach—i paść jak zabita. Był tylko sen.
To mieszkanie było dla niej przeklęte. Każda ściana przypominała dziecięce męki. Chciała uciec, ale nie miała grosza. Więc spała tam, gdzie kiedyś płakała z bólu.
Wracać do niego nie chciała; krążyła po podwórku, paląc papierosa za papierosem, aż męczyło ją i mdliło, a natrętne myśli nie puszczały. Sąsiedzi wyprowadzający psy albo niosący śmieci omijali ją szerokim łukiem—jej opinia, delikatnie mówiąc, nie była najlepsza. Mówiono o niej głupstwa.
Pewnego wieczoru, gdy znowu namawiała się, by pójść do domu, wpadła na plecy wielkiego faceta. Zgarbiony klął jak szewc, a przed nim, przyciśnięty do ziemi, siedział szary kociak.
Mężczyzna uniósł nogę—i wtedy coś w niej pękło. Fala pamięci zalała wszystko, świat zniknął.
Jak znalazła się tuż przed nim, sama nie pojęła. Poczuła tylko, jak jej pięść z całej siły trafia go w czoło. Jęknął, próbował podnieść rękę, lecz nie zdążył—celny cios w szczękę przewrócił go na ziemię.
Podniosła kociaka. Zbiegli sąsiedzi patrzyli to na ogłuszonego olbrzyma, to na drobną dziewczynę z futrzakiem na rękach. Ktoś się roześmiał.
— Chciał go kopnąć — rzuciła krótko i ruszyła do klatki.
Nikt nie pomógł leżącemu. Przeciwnie—ktoś nawet wysypał na niego wiadro śmieci. Mężczyzna dawno wszystkich zmęczył swoją złością. Wciąż pamiętali, jak wrzeszczał na dzieci i straszył staruszkę z trzeciego piętra.
— Proszę zaczekać! — dogonił ją chłopak z zabawnym kudłatym pieskiem na smyczy. — Jestem pod wrażeniem! Jak pani się odważyła?
I pierwszy raz w życiu zapragnęła opowiedzieć. Przysiedli na ławce przy wejściu.
— Mój lekarz nazywa mnie złamaną — powiedziała.
Okazało się, że chłopak pisze doktorat o przemocy domowej. Rozmawiali długo. Na pożegnanie powiedział:
— Wie pani, „połamani” bywają najbardziej żywotni. Jeśli starcza im odwagi, by stawić opór, nie są już połamani. Mają szczególne poczucie sprawiedliwości. Chronią słabszych.
Kociak dawno zasnął jej na kolanach. Sąsiedzi się rozeszli. A oni wciąż siedzieli i gadali, gadali…
I pierwszy raz od lat nie czuła się złamana. W oczach chłopaka z pieskiem pojawiło się coś nowego—zachwyt, zdumienie, a może coś, czego wcześniej nie znała. Ciepło leczy.
Tej nocy nie bała się w przeklętych ścianach. Po pierwsze obok słodko pochrapywał kociak. Po drugie, przed oczami stało jego spojrzenie—ciepłe, żywe.
Wkrótce chłopak wprowadził się do niej. Piesek zaprzyjaźnił się z kotem.
Tak skończyła się historia pewnej złamanej duszy.

