Tam, gdzie rozkwita miłość

Tam, gdzie mogłaby być miłość
Gdy Waria obudziła się w poniedziałkowy poranek, pierwszą myślą było coś prosto brzmiącego i zaskakująco spokojnego: dziś do niego nie napisze.
Nie z powodu urazy. Nie z pychy. Po prostu dość. Wystarczy przekonywać samą siebie, by znosić. Dość wpatrywania się w ekran, w te szare statusy „online”, jakby mogły zwrócić choć odrobinę ciepła. Dość układania wiadomości, na które i tak nie padnie odpowiedź. Dziś wybierze ciszę. Swoją.
Kawa wyszła mocna, niemal jak u niego. Odruchem Waria nalała do dwóch kubków, postawiła oba na stole — jak dawniej. Potem zastygła, patrząc na ten drugi. I nagle, bez wahania, schowała go. Pierwszy raz — szybko. Bez dramatu. Bez gula w gardle. Prawie bez bólu.
Za oknem świeciło słońce, lecz niebo było zimne, bez życia, jak spojrzenie przechodnia. Narzuciła płaszcz, owinęła szal i wyszła. Po prostu ruszyła. Bez celu. Każdy krok odbijał się w środku, jakby stąpała po ostrzu. Moskwa, znana do ostatniej uliczki, nagle wydała się obca. A może to ona się zmieniła. Stała się tą, która już nie czeka.
Spotkali się przypadkiem — przy kawiarni obok metra. On rzucił żart o deszczu, ona się roześmiała — nie z grzeczności, lecz naprawdę było śmiesznie. Spytał, czy jej cappuccino bywa z cukrem, odpowiedziała: „Bez. Za to z cynamonem”. Uśmiechnęli się oboje. Potem — rozmowa, wieczór, jego dłoń na jej nadgarstku. I to „prawie” natychmiast rozgościło się między nimi. Był obok — ale nie całkiem. Przychodził — ale nie zawsze. Mówił „jesteś dla mnie ważna” — lecz bez jutra. W jego objęciach było ciepło, lecz w oczach — coś nieuchwytnego, jakby sam sobie nie dowierzał.
To „prawie” stało się drzazgą. Nosiła je w sobie — cicho, cierpliwie. Czekała. Wierzyła, że kiedyś się zdecyduje, wypowie to, co od dawna wisi w powietrzu. Lecz on nie wybierał. Nie obiecywał. Po prostu był — blisko, a jednak o pół kroku dalej, niż trzeba.
A potem nagle wszystko się urwało. Bez krzyków. Bez scen. Prościej, niż się spodziewała. Jakby pękła nitka, na której trzymała się jej nadzieja. A pustka, która przyszła potem, okazała się… ciepła. Bo była to ona — bez niego, lecz z sobą.
Tego dnia Waria nie przywoływała, jak wtulał się w nią we śnie. Nie myślała o tym, jak mówił, że jej śmiech brzmi jak muzyka. Nie przewijała w głowie chwil, gdy trzymał ją za rękę, jakby bał się puścić. Dziś wybrała milczenie. Własne. Twarde. Jak cisza po długiej burzy.
Na rogu przy Cwietnym Bulwarze kupiła rumianki. Białe, z żółtymi środkami. Nie z powodu daty. Nie dla pamięci. Tak po prostu. Bo tak zapragnęła. W domu wstawiła je do wysokiego wazonu, jak uczyła babcia — przycinając łodygi. Uprzątnęła stół z niepotrzebnych drobiazgów, znalazła w szkatułce stary wisiorek — cienką srebrną szkatułkę na relikwię. Założyła. I poczuła: w tym geście było coś ważnego. Powrót.
Wieczorem zapaliła świecę. Usiadła przy oknie. Za szybą migotały światła, mknęły taksówki, czyjeś chichoty tonęły w ciemności. A w środku było inaczej. Cicho. Spokojnie. Bez lęku. Bez niego.
Tam, gdzie wcześniej bolało, teraz — ciepło. Nie zachwyt, nie euforia. Po prostu pokój. Prawdziwy, bez udawania. Tam, gdzie kiedyś mieszkały niewypowiedziane słowa, teraz — cisza, która leczy. Tam, gdzie mogłaby być miłość, teraz — ona. Sama. Lecz cała.
I to — nie koniec. To początek. Nie baśni. Nie marzenia. Po prostu życia. Własnego. I tego — wystarczy.