Tik-tak: jak czas nieubłaganie płynie naprzód

Zegar tyka.
— Panie doktorze, co mamy robić? — głos Ludmiły zadrżał. Lata starań, badań, łez — i oto on, ostatnia nadzieja, profesor z renomą.
— Co robić? Żyć. Albo… — spojrzenie powędrowało po niej, potem po Aleksandrze — zmienić partnera. Kochana, czterdziestka blisko. Zegarek tyka. Urodzić pani jeszcze zdąży. Najpewniej nie z nim.
Bezpośredniość profesora Sokołowa koledzy nazywali wadą, pacjenci — okrucieństwem. Dla Wiktora Leonidowicza była jedyną formą miłosierdzia. Widział, jak lata przepadają, jak kobiety po czterdziestce, zwiedzione nadzieją, zostają z niczym. Czuł obowiązek mówić prosto z mostu, choćby najbardziej gorzko.
— Nie wierzy pan w cud? — spytała Ludmiła. — Naprawdę nie mamy szans?
— Szanse są zawsze, ale ja wierzę liczbom — uciął Sokołow. — A te, niestety, są beznamiętne. Lepsza gorzka prawda niż słodkie oszustwo, które zabierze wam ostatnie lata. Próbujcie nowych metod, lecz fakty są takie: oboje jesteście zdrowi i możecie mieć dzieci. Idiopatyczna niepłodność bywa w psychice. Decyzja należy do was.
Ostrzegano Ludmiłę, że doktor Sokołow mówi prawdę w oczy. Co innego jednak słuchać cudzych historii, a co innego usłyszeć to o sobie.
W samochodzie milczeli.
Słowa „zmień męża” wisiały w powietrzu jak smog. Ludmiła patrzyła na Aleksandra, z którym przeszła ogień i wodę. „Porzucić go? — myślała. — Po tych wszystkich latach, gdy byliśmy jednością? Dzielili nie tylko radości, ale i każdą porażkę? Dla mglistej szansy urodzenia z innym? Nie warto”.
— Może to zapłata? — przerwał ciszę Aleksander. — Latami odkładaliśmy dzieci, liczyła się kariera…
— Nie mów tak, mamy siebie — odparła. — Szczerze? Jestem zmęczona walką. Chcę żyć. Nam dobrze we dwoje. Szczęście bez dzieci też jest możliwe. Prawda?
Aleksander ścisnął jej dłoń bez słów.
Dziesięć lat byli nie tylko małżeństwem. Byli drużyną, dzielącą wszystko: od kanapki z kawiorem po pierwszym dużym zleceniu po bezsenne noce nad projektami. Dzieci nie mieściły się w grafiku, ich „dzieckiem” był sukces. Mieszkanie, samochód, dom pod Moskwą — wszystko wspólnym wysiłkiem.
…Po wizycie u Sokołowa Ludmiła odpuściła. Wzięli dwie koty — marzyli o nich, lecz odkładali „na wypadek dziecka” — kupili przytulną działkę w obwodzie leningradzkim i przestali dręczyć się macierzyństwem. „Niech będzie, co ma być” — ustalili.
A po półtora roku stał się cud — dwie kreski.
Przyszedł na świat Ilja. Ludmiła zanurzyła się w macierzyństwo, zostając podręcznikową mamą. Aleksander rzucił się w pracę, stając się wzorcowym ojcem i żywicielem. Z zewnątrz rodzina wyglądała jak dąb. Przetrwali próbę niepłodności i doczekali się późnego dziecka. Lecz i dęby nie padają od huraganów, tylko od cichej, niewidocznej zgnilizny.
Ludmiła była o pięć lat starsza. On miał 22, gdy związała ich wspólna sprawa; ich sojusz trzymał się na szacunku i ambicjach. Zawsze to ona prowadziła i decydowała. Nieudane starania o dziecko zespoliły ich, a zarazem zostawiły w środku pustkę bez słów. Po narodzinach syna cała uwaga Ludmiły skupiła się na nim; z Aleksandrem powoli przestali być mężem i żoną. Zostali mamą i tatą.
***
Dzień przełomowy nie wyróżniał się niczym. Kolejna wizyta w przychodni. Długi korytarz pachnący lekami i pełen dziecięcych krzyków. Aleksander siedział z Ilją, zamyślony. Nagle otworzyły się drzwi i weszła ona. Kobieta z chłopcem około sześciu lat. Nie klasyczna piękność, ale nosiła w sobie energię. Ich spojrzenia się spotkały. Nie odwrócił wzroku. Ona też nie. Kilka sekund — wystarczyło.
— Tato, co jest? — szarpnął go Ilja.
Aleksander drgnął i mruknął bez patrzenia na syna:
— Nic, synku.
Wstał, podszedł do dystrybutora wody. Ich oczy znów się skrzyżowały. Aleksander powiedział parę słów. To była iskra. Cichy impuls, który spalił całe jego „wcześniej”.
Nazywała się Anna. Siedzieli w kolejce godzinę, a zdążyli opowiedzieć sobie wszystko. O małżeństwach, w których brakowało powietrza. O poczuciu, że życie mija obok. O latach niemego zniechęcenia. To nie było zwykłe przyciąganie. To było rozpoznanie. Jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju.
…Dwa tygodnie później Aleksander wrócił późno. Ludmiła, jak zwykle, czekała z kolacją.
— Saszeńka, tak tęskniliśmy z Ilją…
Wszedł do salonu bez zdejmowania płaszcza. Twarz miał dziwną — zmęczoną, a jednak ożywioną.
— Luda, musimy porozmawiać.
Zaniepokoiła się:
— Co się stało?
— Poznałem inną — wyrzucił, patrząc w podłogę. — I zrozumiałem… że całe nasze życie było iluzją. Piękną, wygodną, ale iluzją.
Ludmiła oniemiała. Pokój zafalował.
— Co… co ty mówisz? Jaka „inna”? Mamy rodzinę! Syna!
— Nie żyłem, Luda! — głos mu pękł. — Trwałem! Byłem idealnym mężem, ojcem, lecz nie sobą! A teraz… wreszcie oddycham!
— A ja? — wyszeptała, łzy popłynęły. — Nasze lata? Ilja? To wszystko było nieprawdziwe? Mówiłeś, że mnie kochasz!
— Myślałem, że to miłość — westchnął. — Okazało się przyzwyczajeniem. Obowiązkiem. Dłużej nie będę kłamał. Wybacz. Do Ilji będę przychodzić.
Odwrócił się i trzasnął drzwiami. Ludmiła została przy stygnącej zupie, w ciszy przerywanej tylko kuchennym zegarem.
Tyka, mamo… Echo przeszłości.
***
Odszedł. Zostawił wszystko: mieszkanie, rodzinę, dawną codzienność. Wyjechał z Anną i jej synem do Petersburga, a Ludmile — rozbite serce i pięciolatka, który nie rozumiał, czemu tata nie wróci.
Pierwsze miesiące były piekłem. Ludmiła mechanicznie karmiła Ilję, kładła go spać, nocami dusiła łzy w poduszkę, próbując pojąć, gdzie pękło „idealne”.
Aż pewnego dnia, usypiając syna, zamiast „tata w pracy” powiedziała wprost: „Tata będzie mieszkał osobno. Ale cię kocha”. Mówiąc to jemu, mówiła też sobie. Przyszła pora dorosnąć.
Obcięła włosy, przefarbowała się na blond, wyjęła dyplom i poszła na kursy. Świat, zredukowany do piaskownicy, znów zaczął się rozszerzać.
Tam spotkała Dmitrija, dawnego kolegę z klasy. Tego od karteczek na lekcjach. Jego małżeństwo też się rozpadło. Zaczęli się widywać — bez patosu, bez nadęcia. Kawa, spacery, szkolne wspomnienia. Ludmiła odkryła, że może być sobą — zmęczoną, nieidealną, bez maski „szczęśliwej żony”.
***
Ślub był skromny. Podpisali i wyjechali za miasto z Ilją.
Dmitrij nie pchał się w rolę ojca. Po prostu był. Pomagał w zadaniach, naprawiał rower, zabierał na ryby. Bez wielkich słów. Powoli rana w duszy Ludmiły zarosła.
Gdy zorientowała się, że jest w ciąży, miała 43 lata. Bała się powiedzieć Dmitrijowi, czekając aluzji do „zegarka”. On tylko objął i szepnął: „Damy radę. Razem”.
Poród był ciężki. Przyjmowała go starsza, uważna położna. Gdy pojawiła się zdrowa dziewczynka, położna się uśmiechnęła:
— Drugie dziecko po czterdziestce? Odważna z pani kobieta.
— Nie odważna — uśmiechnęła się znużona Ludmiła, patrząc na córkę. — Po prostu… z innym mężczyzną.
***
Po trzech latach, odprowadzając córkę do przedszkola, Ludmiła przypadkiem spotkała Aleksandra. Uśmiechnął się:
— Cześć. Dobrze wyglądasz. Słyszałem, że u ciebie wszystko w porządku.
— Tak, dziękuję — odpowiedziała prosto. — Naprawdę.
Tego samego dnia znalazła w sieci klinikę i nazwisko: profesor Wiktor Leonidowicz Sokołow. Nadal przyjmował. Żywa legenda.
Weszła do tego samego gabinetu. Profesor prawie się nie zmienił.
— Wiktorze Leonidowiczu, pewnie mnie pan nie pamięta. Dawno temu radził mi pan zmienić męża, by urodzić.
Zmarszczył brwi, gotów na pretensje.
— Przyszłam podziękować — uśmiechnęła się bez cienia złości. — Tamta prawda wywróciła moje życie. Nie posłuchałam wtedy, lecz dziś rozumiem: miał pan rację. Po prostu los wybrał inną drogę. Dziękuję.
Sokołow skinął bez słowa. Po jej wyjściu długo patrzył w okno. Oczywiście, nie pamiętał ani Ludmiły, ani Aleksandra. Przez czterdzieści lat przewinęły się tysiące. Zapamiętywał diagnozy i upór pacjentów kurczowo trzymających się złudzeń.
Ludmiła wyszła na ulicę, gdzie czekała córka. Dziewczynka trajkotała, wymachując rękami. Matka ujęła jej dłoń. Po raz pierwszy od lat myśl o „tykającym zegarku” nie budziła nic prócz lekkiej melancholii i wdzięczności za oba życia — z Aleksandrem i z Dmitrijem. Oba były potrzebne. Oba zbudowały ją taką, jaka jest.

Tik-tak: jak czas nieubłaganie płynie naprzód
Несколько способов приготовить солянку