Kiedyś we wsi trudno było znaleźć piękniejszą parę niż Arina i Dymitr. Od małego biegali razem po uliczkach, potem do szkoły na wzgórzu. Zimą Arinie marzły dłonie, więc on niósł jej tornister i poganiał:
— Ruszaj się, Ariśka, szybciej — rozgrzejesz się!
— Troskliwy z tego Dimy chłopak, mąż będzie z niego jak należy — chichotały kobiety. — Nierozerwalni!
— Ech — wzdychały inne. — Teraz trzymają się razem, a podrosną — rozejdą się. Faceci wszyscy są tacy. I ta przyjaźń długo nie potrwa.
Arina nikogo nie słuchała. Powtarzała matce:
— Dima to mój najwierniejszy przyjaciel.
Dziecięca więź przerodziła się z czasem w miłość. Oboje nie zauważyli, jak dorośli. W dziewiątej klasie Arina wypiękniała — smukła, lekka, o błękitnych oczach i lnianych warkoczach. Dymitr był czarnowłosy, śniady, z piwnymi oczami i dołeczkiem w brodzie.
Teraz spacerowali wieczorami, trzymając się za ręce, a zawistne dziewczyny szeptały:
— Po co on się tak przykleił do Ariśki? Tyle lat za nią chodzi, jakby był na smyczy. I spełnia każde jej życzenie!
Chłopcy również spoglądali na Arinę, lecz nie zbliżali się — wiedzieli, że Dymitr stanie za nią murem. Już niejeden sprawdził jego siłę na własnej skórze.
Życie toczyło się swoim rytmem i wbrew plotkom Arina z Dymitrem wzięli ślub. Choć niejedna staruszka kiwała głową:
— Nie ufaj, Arino, przystojnym mężczyznom. Wiadomo: piękny mąż to mąż „wspólny”. Pobywa rok, drugi — i poleci na boki. Taka ich natura.
Serce Ariny było głuche na gadanie. Wiedziała: jej przeznaczeniem jest tylko Dymitr.
Po weselu sąsiedzi podpatrywali i czekali, kiedy w ich domu zagrzmi. A Arinie trafił się mąż dobry, troskliwy, przystojny. I ona była mu w sam raz. A gdy po domu rozlał się dziecięcy śmiech — szczęście podwoiło się.
— Dima, źle się czuję — powiedziała któregoś ranka Arina. — Kręci mi się w głowie, mdli…
Dymitr zaniepokoił się:
— Sprowadzić felczera?
— Nie trzeba, sama zajdę — odparła. — Ty idź do pracy, a ja po drodze wstąpię do ośrodka.
Felczer pokręciła głową:
— Arino, to nie do mnie. Jedź do powiatu — wygląda na to, że jesteś w stanie błogosławionym.
Ze szpitala wrócili promienni.
— Szykujcie się na babcię i dziadka! — oznajmili rodzicom.
Urodził się Grześ — radości nie było końca. Nie minęły trzy lata, a przyszedł na świat Janek, równie czarny jak ojciec, z tym samym dołeczkiem w brodzie.
— Piękni chłopcy u Ariny i Dimy — zachwycali się mieszkańcy.
A po kolejnych dwóch latach urodził się Tymek — błękitnooki, delikatny, cały w matkę. Trzech synów rosło w miłości i trosce. Szczęśliwszej rodziny we wsi nie było.
Dymitr pracował jako mechanik w warsztacie — naprawiał traktory i kombajny. Roboty zawsze starczało, zwłaszcza w żniwa.
Na skraju lasu stał dom dziecka. Wychowanków było niewielu, lecz Arina zawsze ich żałowała. Piekła placki — swoim zostawiała, a resztę wkładała do koszyka i niosła do internatu.
— Szkoda ich — myślała. — Kto im da domowego wypieku?
Wychowawczyni Nadzieja była jej koleżanką z dzieciństwa, dlatego Arina przynosiła smakołyki. Dodawała też jabłka i gruszki z własnego sadu.
— Dziękuję, Ariśka, dobra z ciebie dusza — mówiła Nadzieja.
Arina nikomu się nie chwaliła — po prostu zbierała i niosła.
Pewnego dnia, wracając ze sklepu, spotkała babkę Fieklę — wiejską plotkarkę. Każdą nowinę potrafiła wywrócić do góry nogami.
— Ariśka, kwitniesz — wyszczerzyła się starucha. — Ciągniesz wózek, trzech chłopaków, a mąż ciągle w robocie. Myślisz, że tylko o tobie pamięta? Akurat! Do innej córki chodzi — nawet „tatą” ją nazywa. Sama słyszałam! Wiek ma jak wasz Tymek. I wierz tu mężczyznom!
Arina zbladła. Fiekla powlokła się dalej, zadowolona.
Nie mieściło się w głowie — jak Dymitr mógł ją oszukać? Ufała mu jak sobie. A babce Fiekli wierzyć nie chciała — słynęła przecież z kłamstw.
Kilka dni później sąsiadka Markowna szepnęła ostrożnie:
— Ariśka, nie rób gwałtu. Faceci wszyscy… No, widziałyśmy twojego Dimę z dziewczynką — mówi do niego „tato”.
— To naprawdę? — wyszeptała Arina. — Myślałam, że Fiekla bajdurzy…
— Porozmawiaj z nim, nie wypędzaj od razu. Życie bywa kręte. Może się ułoży.
Serce Ariny ścisnęło się na myśl o dziecku. Jeśli mieszka w internacie — to znaczy, że nie ma matki.
— Jeżeli ma ojca, nie powinna dorastać w domu dziecka — postanowiła. — Czy wybaczę Dymitrowi — nie wiem. Ale dziś porozmawiamy.
Wieczorem Dymitr przyszedł zamyślony. Arina postawiła mu kolację.
— Niech zje, potem pogadamy — pomyślała.
Jadł bez apetytu. Gdy odsunął talerz, Arina nie wytrzymała:
— Mów. Widzę, że ci ciężko.
Dymitr westchnął, ujął jej dłonie:
— Usiądź, Ariśka. Sprawa poważna.
Opowiedział, jak kiedyś przechodził obok internatu. Spod płotu wytoczyła się piłka. Podniósł ją — a patrzy na niego dziewczynka, błękitnooka jak Arina.
— Trzymaj, córeczko — powiedział bez zastanowienia.
A ona nagle krzyknęła:
— Ty jesteś moim tatą!
I wyciągnęła ręce przez ogrodzenie. Wychowawczyni odprowadziła ją, ale Dymitr nie mógł zapomnieć tego spojrzenia.
Trzy razy przychodził do dziewczynki — Daszy. Zaufała mu, trzymała za rękę i bała się puścić.
— Nie umiałem odejść — mówił ze łzami. — Obiecałem, że będę przychodził.
Arina też płakała; objęła męża:
— Dima, zabierzmy ją. Będziemy mieli trzech synów i córkę.
Obojgu zrobiło się lżej na sercu. Arina miała szczęście do męża. A on — do żony.
