Życie samo poukładało wszystko na odpowiednie półki.
Los nie szczędził Barbarze prób — łez przelała wiele, zawiodła się nie raz, bolało też niejeden raz, a jednak jej serce nie stwardniało: pozostała dobra i wrażliwa. Dziś jest na emeryturze, mieszka sama — tak właśnie chciała. Mogła wyjść za mąż, i to więcej niż raz, lecz całkowicie poświęciła się synowi.
— Jedno wiem — mawiała czasem do przyjaciółki — nawet jeśli okażesz dobro komuś bardzo złemu, wróci ono kiedyś z nawiązką. Taki jest świat.
— Nie wiem, Barbaro — machała ręką Agrafena — są tacy, na których patrzeć obrzydzenie, a co dopiero im pomagać. Ja to widzę inaczej.
I tak się spierały, bo Barbara miała serce szerokie, a Agrafena była raczej wyrachowana; inne charaktery, to i spojrzenia na życie odmienne.
Małżeństwo Barbary od początku się nie kleiło. Teściowa, Glafira Stiepanowna, znienawidziła synową od pierwszego wejrzenia.
— Ze wsi jesteś? — zapytała wprost.
— Nie, z małego miasteczka, tam mieszkają moi rodzice — odpowiedziała nieśmiało Barbara.
— Rodzeństwo masz? — dopytywała zimno.
— Mam młodszą siostrę — dodała Barbara, a teściowa uśmiechnęła się jadowicie.
— A więc wiedziałam — bez rodu i bez koneksji! — ucięła złośliwie.
Barbara rzeczywiście żyła skromnie, jak wielu wtedy. Ubrania proste, w sklepach wciąż to samo. Byli jednak i tacy, co nosili drogie rzeczy i mieli pieniądze.
— A gdzie pracujesz? — nie odpuszczała Glafira, bo syn niczego z góry nie wyjaśnił, znając jej charakter.
— Razem z Artiomem. Jestem maszynistką w tej samej firmie.
Po szkole Barbara skończyła kursy i trafiła do tej instytucji, do której później, z rozdzielnika, przybył Artiom — jako inżynier.
Wysoki, postawny, o ciemnych oczach — Barbara zakochała się od razu. On też. Jakby znali się od zawsze.
Zbliżał się Nowy Rok, w pracy zrobiono zabawę, potem dni wolne. Barbara jechała do rodziców, a Artiom koniecznie chciał z nią.
— Jedźmy razem — śmiał się — poznam przyszłych teściów.
— Przecież znamy się dopiero miesiąc, a ty już o teściach — speszyła się Barbara.
— Wiem, że się pobierzemy — powiedział twardo.
Rodzicom Barbary Artiom przypadł do gustu: chłopak był rozmowny i uprzejmy. Ojciec od razu znalazł z nim wspólny język — obaj kochali wędkowanie. Artiom łowił od dziecka, dziadek go nauczył.
Wyjeżdżali zadowoleni, ale z własnymi rodzicami Artiom nie spieszył się Barbarę zapoznać.
— Kiedy pojedziemy do twoich? — pytała.
— Oj, zdążymy — ucinał.
Wiedział, że rodzicom Barbara się nie spodoba — za bardzo zwyczajna. Ale jemu odpowiadała.
— Jutro składamy dokumenty w urzędzie — oznajmił któregoś dnia.
— A twoi rodzice wiedzą?
— A co mają wiedzieć? Postawimy ich przed faktem — roześmiał się.
Tuż przed ślubem przyprowadził Barbarę do domu. Glafira zgotowała przesłuchanie: kto, skąd, po co. Stół nakryła, lecz Barbara niczego nie tknęła — zamiast zaprosić do jedzenia, teściowa od razu zaczęła wypytywać.
Glafira drwiła z „prowincjuszki”, poniżała jak umiała. Artiomowi było wstyd i Barbara to widziała. Ojciec milczał — w domu rządziła matka.
Była dyrektorką piekarni i już upatrzyła synowi „właściwą” żonę — Lidę, pracującą w jubilerze.
Po ślubie młodzi mieszkali u rodziców Artioma. Teściowa nienawidziła synowej, ale Barbara pracowała, więc choć część dnia spędzała poza domem. Przy mężu Glafira była powściągliwsza.
Minęło pięć lat, a dzieci wciąż nie było.
— Artiomie, może się przebadam? — zaproponowała Barbara.
Lekarze rozkładali ręce — bywa i tak. Gdy Artiom się dowiedział, jakby go podmienili. Zaczął pić, wszczynał awantury, a teściowa podjudzała:
— Jaka z niej żona — bez dzieci i bez rodu! Porzuć ją, Lida w złocie chodzi!
Barbara wymogła wyprowadzkę. Po cichu przygotowywała się do adopcji. Po roku wzięli z domu dziecka chłopca — Wanię. Lecz Glafira nie chciała nawet o nim słyszeć.
— To mi nie wnuk, tylko podrzutek! — wrzeszczała.
— Mamo, ale on jest silny! — tłumaczył się Artiom.
— Nie pokazuj mi go! Grosza na niego nie dam!
Barbarę bolało, Artiomowi było jej żal.
— Do twojej matki nie przyjdę. Odwiedzaj ją sam — powiedziała twardo.
Artiom chodził sam, a ona zapraszała Lidę. Z czasem pił częściej, nocował u niej, a Barbarze wmawiał, że jest u matki.
Tak minęły dwa lata, aż Barbara przyłapała go z Lidą we własnym domu. Jeszcze tego samego dnia wyrzuciła go.
Została sama z Wanią i wniosła o rozwód.
Sąsiadka teściowej pewnego razu zagadnęła Barbarę:
— Twój były ożenił się z Lidką i uciekli na południe, zabierając pieniądze matki. Glafira krzyczała, że ją okradziono, a potem wyszło, że to własny syn. Wrócili, gdy wszystko przepuścili. Za to ogłosili radość — Glafira zostanie babką.
Mijały lata. Wnuk Sierioża rósł, Artiom pił, Lida odeszła do innego. Ojciec Artioma zmarł, matka została sama. Artiom z Sieriożą zamieszkali u niej. Wymuszali pieniądze, a gdy nie dawała — bili.
Pewnego dnia Glafira zadzwoniła do Barbary:
— Przyjedź, Artiom mnie pobił…
Leżała na podłodze, nie mogła się podnieść. Barbara wezwała karetkę, a teściowa wyszeptała:
— Wybacz mi. Rozbiłam waszą rodzinę, teraz za to płacę. Boża kara. Syn przepadł, wnuk… bydlak. Twój Wania — dzielny chłopak, dbaj o niego. Pewnie już się nie zobaczymy.
— Co też pani… będzie dobrze! Po szpitalu zabiorę panią do siebie.
Teściowa całowała jej ręce, płakała. Barbara też. Po tygodniu Glafira zmarła — po udarze nie odzyskała przytomności, serce nie wytrzymało. Barbara pojechała na pogrzeb; stała z boku — nikt jej nie wzywał, ale nikt i nie przeganiał. Artiom nie podnosił wzroku w jej stronę, jak przed laty, gdy wszystko się waliło. A miesiąc później sam przyszedł — wychudzony, siwy, drżący.
— Barbaro, mogę zobaczyć Wanię? Przecież to już mężczyzna… Chcę tylko na niego spojrzeć.
Długo patrzyła na niego i milczała. W końcu skinęła:
— Przyjdź w niedzielę. Tylko nie pij.
Przyszedł trzeźwy. Siedzieli w kuchni, pili herbatę, Wania — już dorosły, z dzieckiem na rękach — stanął w drzwiach i uśmiechał się.
— Mamo, tata przyszedł — powiedział cicho.
I w tym słowie nie było ani złości, ani rozliczeń — tylko fakt. Życie wszystko poustawiało na właściwych miejscach.
