Z uczuciem na zakwasie

Zakwaszone z sercem
Anfisa przyjechała do wsi o świcie, gdy pierwsze promienie tylko muskały czubki sosen. W autobusie pachniało dieslem i mokrym filcem, za oknem migały pola z jesienną rdzą. Na nogach wojskowe oficerki, na plecach tobołek, w torbie słoik rozpuszczalnej cykorii dla ciotki. Siedziała przy oknie, podpierając brodę dłonią, i myślała: „Po co? Żeby kisić kapustę? A może uciec od miasta, gdzie każdy dzień jak kalka: metro, biuro, pusta kawalerka?” Odpowiedzi nie było. Tylko ukłucie tęsknoty, jakby to miejsce przyciągało ją magnesem — tam, gdzie babcia uczyła ją zbierać poziomki, a letnie zmierzchy pachniały zrumienioną śmietanką.
Droga dłużyła się. Gdy autobus stanął przy przekrzywionym słupie z napisem „Brzozowy Jar”, Anfisa wysiadła, zaczerpnęła powietrza z nutą zbutwiałych liści i uśmiechnęła się. Wszystko było po staremu: skrzyp żurawia u studni, szczekanie kundle za miedzą, cierpki zapach opadłych jabłek. Poprawiła tobołek i ruszyła do domu ciotki.
Ciotka Fiekła, jak można było zgadnąć, krzątała się w warzywniku. Z daleka widać było jej płócienną chustkę, wiadro z ziemniakami i przygarbioną sylwetkę nad grządkami.
— O, doczekałam się! No to chodź! — zawołała, prostując plecy. Twarz, pomarszczona jak pieczone jabłko, rozjaśnił uśmiech. — Już myślałam, że się rozmyślisz. Umyj ręce i do roboty.
Anfisa skinęła, trąciła skrzypiącą furtkę. Chatka czerniała od starości, ale była ciepła, jakby przytulała. W sieni pachniało suszonym macierzanką, sianem i czymś nieuchwytnym — tamtym dzieciństwem, którego nie sposób opisać. Odstawiła torbę na ławę, rozejrzała się po kuchni: na stole czekały główki kapusty, okrągłe jak dziecięce łby, obok noże, emaliowane misy i drewniana krajaczka, jak ze starych ilustracji.
— Od razu zaczynamy? — spytała, zrzucając kurtkę.
— A na co czekać? — Fiekła weszła, wycierając dłonie w fartuch. — Roboty co niemiara. Zanim dzień się skończy i póki sił starczy.
Po godzinie siedziały przy beczce na podwórzu. Anfisa szatkowała, Fiekła soliła, przesypywała kapustę marchwią i kminkiem. Powietrze przesycił ostry aromat, ciszę przerywał tylko sporadyczny zgrzyt wozu za płotem. Anfisa milczała, a myśli uciekały do babcinych naleśników, do wieczorów przy piecu, gdy za oknem zawiewała zadymka, a w izbie było tak przytulnie, że i śmierć niestraszna.
— Anfis, pamiętasz Prochora? — zapytała nagle ciotka, nie przerywając pracy.
— A jakże — parsknęła. — Łobuz pierwszej klasy. W czwartej klasie wcisnął mi warkocz do kałamarza!
— To dawno było — machnęła ręką Fiekła. — Teraz chłop jak się patrzy. Chałupę postawił, konie trzyma. Przystojny. Kawaler, dodam.
Anfisa uniosła brew, ale milczała. Ciotka ciągnęła:
— Mówi: „Jak Anfisa przyjedzie — pomogę”. Sam się zgłosił. Beczki dotargał, głąby przyniósł. Zanim ty drzemałaś w autobusie, tak przy okazji.
— Dobrze zrobił — wzruszyła ramionami Anfisa.
Nie przywiązała wagi. No i co, Prochor, pomoc — ot, wieś. Miała wpaść na tydzień i wrócić. Ale wieś oplatała ją jak chmiel sztachety i nie puszczała. Skrzyp schodów, szelest liści — wszystko szeptało: „Zostań”.
Nazajutrz ciotka poszła do sklepu, zostawiając Anfisę samą. Nóż rytmicznie stukał o deskę. Patrzyła na białe wstążki kapusty i przypominała sobie babcine słowa: „Krój powoli, kochanie. Kapusta lubi czułość”. I wtedy…
— Dzień dobry.
Anfisa drgnęła. Odwróciła się — Prochor. Wysoki, w znoszonej watowanej kurcie, z popielatymi oczami, jakby przenikliwymi. W rękach wiadro ze źródlaną wodą.
— Nie strasz się, wszedłem po cichu — uśmiechnął się.
— Ja tylko… — odłożyła nóż.
Zajrzał do beczki.
— Zręcznie ci idzie. Babcia nauczyła?
— U Fiekły co jesień — odparła, czując, jak płoną jej uszy.
— Podać główkę?
— Daj. Bo ręce mam jak nie moje.
Podał, potem przysiadł obok. Pachniał dymem i miodem.
— Od ciebie… no, nieważne — mruknął, patrząc na jej palce. — Albo mydłem, albo maliną.
Anfisa się zmieszała.
— Mydło. Z rokitnikiem.
— Miło — powiedział po prostu.
— Czemu taki… spokojny się zrobiłeś? — zagaiła, by przerwać ciszę.
Prochor się uśmiechnął.
— Zawsze byłem. Tylko… wygłupiałem się. Podobałaś mi się. Dlatego za warkocz ciągnąłem.
Serce jej zadrżało. Milczeli oboje. Siedzieli przy beczce, jakby tak miało być.
Gdy wróciła Fiekła, Prochor już odszedł, zostawiając wiadro przy ganku. Ciotka zmrużyła oczy figlarnie:
— No i co, pogadaliście?
— Pogadaliśmy.
— I?
— I nic.
— „Nic” — na razie — zaśmiała się Fiekła.
Trzeciego dnia Anfisa wstała przed kogutami. Niebo wisiało ołowiem, w powietrzu czuć było grzybowy deszcz. Zaplotła warkocz, narzuciła ciotczyn szlafrok i wyszła na podwórze. Główki czekały. Chwyciła nóż, lecz myśli się plątały: puste mieszkanie, nudna praca… i Prochor. Jego słowa nie wychodziły z głowy.
Przyszedł z słoikiem miodu.
— Trzymaj — podał. — Z naszej pasieki.
Wzięła, przyglądając się bursztynowym smugom.
— Po co?
— Tak. Dla ducha.
Pili herbatę z konfiturą malinową, rozmawiając o byle czym. Było jej lekko jak dawno nie było. Gdy wyszła po ręcznik, zobaczyła: Prochor stał przy ganku z jej fartuchem w dłoniach. Przycisnął do twarzy, wyszeptał:
— Ach, mieć taką gospodynię…
Zastygła. Wyszła. Odwrócił się, zmieszany.
— Ty… — urwał. Anfisa podeszła bliżej, wzięła fartuch i cicho odpowiedziała: „Spróbuj — może się spełni. Spróbuj — może się spełni.”
Deszcz wreszcie spadł — cichy, jesienny, jak szept przez liście. Stali pod daszkiem, nie śpiesząc się, jakby czas zwolnił, zostawiając im tę chwilę — ciepłą, prostą, jak chleb wyjęty z pieca.
A w beczce tymczasem kapusta zaczęła żyć, wchodząc zgodnym bulgotem w kiszenie.