Wracając z pracy, Ludmiła nigdzie się nie spieszyła — w domu nikt na nią nie czekał. Pięćdziesiątka na karku, a życie jakby stanęło: córka dawno wyszła za mąż za wojskowego, ma dzieci i zagląda rzadko.
„No proszę, pół wieku stuknęło, a raz czuję się młodziej, raz starzej. Sił już nie to, a zaczynać coś od nowa — jakaż to udręka. W pracy tylko plotki o romansach, a ja? Jaka tam u mnie miłość? Widać, żegnaj, kobiece szczęście” — rozmyślała, patrząc pod nogi.
Mąż, Siergiej, zmarł siedem lat temu — zawiodło serce. Bywało różnie, lecz ogólnie żyli jako tako. Czasem nawet za nim tęskniła.
Przy wejściu, jak zawsze, siedziały trzy sąsiadki-gaduły.
— Dzień dobry — skinęła Ludmiła.
— Z pracy, Ludo? — zagadnęła babcia Zoja z parteru.
— A skądże by inaczej?
— A może z randki? — mrugnęła Nina Pietrowna. — W twoim wieku wszystko przed tobą!
— Dajcie spokój! Pięćdziesiąt, prawie babcia!
— Przy nas to ty kurczaczek! — roześmiała się Zoja.
— Kurczaczek w latach — parsknęła Ludmiła.
— Piękność, ot co! — dorzuciła trzecia. — Po pięćdziesiątce dopiero się zaczyna. Ja z Witkiem zeszłam się właśnie wtedy — i dwadzieścia pięć lat w zgodzie!
— Nie każdemu tak się poszczęści — westchnęła i weszła do klatki.
Wieczorem słowa sąsiadki krążyły w głowie.
„Po co ja to zapamiętałam? Jaka randka w moim wieku? W pracy Walerek się przymila — ale komu taka radość potrzebna? Pije, dziewczyny zmienia… Nie, porządni faceci już zajęci. A przeciętni — niech sobie będą.”
Następnego dnia wracała z koleżanką Olą — jak zwykle kawałek drogi razem.
— Pa! — pomachała Ola.
— Do jutra — przytaknęła Ludmiła.
„Okna by wypadało umyć — wiosna, słońce… Ech, nie cierpię tego.”
Nagle wzrok padł na mężczyznę idącego z naprzeciwka. Zwykle patrzyła pod nogi, lecz jakby ktoś ją szturchnął, by uniosła oczy.
Średniego wzrostu, skronie przyprószone siwizną, ale zadbany: buty lśnią, garnitur z fasonem.
„Lubię, gdy u mężczyzny buty są w porządku” — przemknęło jej przez myśl.
On też ją obserwował — nie jak przypadkową przechodzącą, lecz z życzliwym zainteresowaniem. Opuściła wzrok i minęła go, lecz zdążyła uchwycić jego uśmiech.
„Ciekawe, co pomyślał? Co się ze mną dzieje? Czyżby wiosna tak działa? Uśmiechnął się i tyle…”
Nazajutrz sytuacja się powtórzyła. I znów. Cały tydzień. W końcu nie wytrzymała:
— Przepraszam, czemu pan tak na mnie patrzy?
— A jak patrzeć na piękną kobietę? — uśmiechnął się.
Komplementy już słyszała, ale w tym spojrzeniu było coś innego. W środku coś drgnęło — jakby odtajało.
„No proszę! Myślałam, że serce tylko pompuje krew, a ono jednak potrafi bić!”
Minęła go, lecz czuła na sobie jego wzrok. W domu osiadła w fotelu, nie pojmując, co się dzieje.
„Panie Boże, prosiłam Cię o miłość… Czy to ona?”
Dni płynęły; mijali się nadal, już się witali. Wieczorami wracała do jego uśmiechu, a przed snem wyobrażała sobie, że zasypia na jego ramieniu.
Anatolij również był nieco zmieszany. Pięćdziesiąt trzy lata, wdowiec, przyjechał do siostry w odwiedziny. Chodził codziennie na spacery — i ta kobieta… Postanowił poradzić się:
— Lena, jak myślisz, jeśli podejdę — nie urazi jej?
— Daj spokój! — machnęła ręką siostra. — Podejdź i zapytaj wprost. Jeśli wolna — ucieszy się. Jeśli nie — powie. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana!
Minęły trzy tygodnie. Wiosna rozszalała się, zakwitły bzy. A Ludmiła żyła w osobliwym stanie: raz uniesienie, raz tęsknota.
— Luda, ty się chyba zakochałaś? — zmrużyła oczy Ola w pracy.
— Skąd ten pomysł?
— Cała promieniejesz!
— Po prostu wiosna.
Pewnego dnia nie przyszedł. Zrobiło jej się przykro. Ledwo jednak przebrała się w domu, zadzwonił dzwonek.
„Kto to?” — zdziwiła się, otwierając drzwi.
Na progu stał on — z naręczem bzów.
— Mogę wejść? — uśmiechnął się.
— Proszę.
Przekroczył próg i podał kwiaty.
— Anatolij. A pani — Ludmiła? Przyznam, podpytałem sąsiadki. Bałem się, że jest pani zamężna.
Wzięła bukiet, drżały jej dłonie.
— Napije się pan herbaty?
— Z przyjemnością.
Siedział naprzeciwko, coś opowiadał, a jej nagle napłynęły łzy.
— Co się stało?
— Myślałam, że samej też mi dobrze… A teraz…
— Rozumiem — skinął. — Propozycja: chodźmy na spacer.
Na dworze sąsiadki odprowadziły ich przychylnym wzrokiem.
— Uważaj, Luda, nie zabłądź! — krzyknęła Zoja.
Spacerowali do zmroku. Powietrze pachniało kwiatami. Ludmiła modliła się, by to nie minęło.
Lecz wszystko ma kres. Anatolij odprowadził ją pod blok, pocałował w dłoń i odszedł.
Tę noc przespała jak dziecko. Rano obudziła się z tym samym ciepłem w środku.
Po południu — znów dzwonek. Na progu Anatolij z szampanem i czekoladkami. Odstawiła pudełko na komodę i nagle rzuciła mu się w ramiona.
— Jak ja na ciebie czekałam — wyszeptała.
Objął ją.
Przy kolacji opowiadał, że dzieci dorosłe, mieszkają osobno. Rozmawiali do nocy. A potem… Potem była miłość. Już nie taka jak w młodości, ale prawdziwa.
Rano zaproponował:
— Luda, zbliża ci się urlop? Może skoczymy do Soczi?
— Marzenie! — ucieszyła się.
Tydzień później jechali już pociągiem. Dwa tygodnie nad morzem minęły jak jeden dzień. Potem był ślub. Dzieci pobłogosławiły. Sąsiadki przestały przysiadać pod blokiem — teraz kolacjowali w czwórkę, z Anatolijem. Ludmiła pierwszy raz od lat nie myła okien — nie było kiedy. Wiosna się nie skończyła. A serce wreszcie stało się jej własne.
