W drodze do wymarzonego dnia ślubu
Olga poprawiła ostatni kwiat w łuku, wdychając słodki zapach róż ciętych późnym wieczorem. Pawilon w ogrodzie lśnił bielą niczym suknia panny młodej, a jej kompozycje — piwonie, chryzantemy, brzozowe gałązki — wyglądały jak żywy obraz. To był ślub Nataszy, przyjaciółki z dzieciństwa, i Olga wkładała w przygotowania całe serce, jakby dekorowała własne przyjęcie.
— Olgo, gdzie jesteś? — dźwięczny, poruszony głos Nataszy przeciął poranną ciszę. — Mama już jedzie, a nam wciąż tyle zostało!
— Tu jestem, Nataszo — Olga otarła ręce o fartuch i wyszła z pawilonu. — Łuk gotowy, stoły prawie nakryte. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Natasza, w dresie i z rozczochranym kucykiem, wyglądała, jakby nie spała cały tydzień.
— Jesteś pewna, że karminowe piwonie to dobry pomysł? Mama wczoraj dzwoniła, mówiła, że w naszej rodzinie zawsze były białe róże. Taka tradycja, rozumiesz?
Olga poczuła, jak palce zaciskają się na nożyczkach w kieszeni.
— Umawiałyśmy się przecież, Nataszo. Czerwone piwonie to twój wybór. Chciałaś mocny, radosny akcent.
— Tak, ale mama… — urwała, skubiąc rękaw. — Dobra, ogarniemy to później. Byle nie zrobiła awantury.
Trzasnęły drzwi auta i z czarnego SUV-a wysiadła Łarysa Stiepanowna, matka panny młodej, w surowym kremowym kostiumie. Jej przenikliwy wzrok przebiegł po pawilonie i stołach, po czym zatrzymał się na Oldze.
— A co to za kwiaty? — uniosła brew, jak śledcza na przesłuchaniu. — Olgo, myślałam, że znasz się na weselach.
— Dzień dobry, pani Łaryso — Olga wymusiła uśmiech. — To aranżacje na życzenie Nataszy. Chciałyśmy…
— Natasza tu nie ma nic do rzeczy — ucięła kobieta, podchodząc do łuku. — U nas zawsze były białe róże i brzozowe gałązki. Czystość, tradycja, elegancja. A to — machnęła ręką w stronę piwonii — jarmarczna pstrokacizna.
Natasza chrząknęła, lecz zamilkła, wpatrzona w telefon.
— Mogę dodać białe róże — powiedziała powoli Olga, czując, jak twarz zalewa gorąco. — Ale piwonie już kupione, a do całości pasują…
— Idealnie? — Łarysa roześmiała się, jakby usłyszała niedorzeczny żart. — Kochana, organizowałam wesela wszystkim siostrzenicom. Wiem, co jest idealne. Przerób wszystko do wieczora.
Olga spojrzała na Nataszę, licząc na wsparcie, lecz ta tylko wzruszyła ramionami.
— Mamo, może zostawmy tak, jak jest? Gościom się spodoba.
— Gościom? — matka gwałtownie odwróciła się do córki. — To ślub naszej rodziny, a nie impreza dla twoich znajomych. Olgo, zaczynaj. Za godzinę przywiozą róże.
Odeszła do auta, zostawiając za sobą smugę drogich perfum i wrażenie, że pawilon nagle się skurczył.
—
W południe spocona Olga rozbierała własne kompozycje. Nowe róże z dostawy pachniały nienaturalnie słodko. Przypomniała sobie, jak w dzieciństwie z Nataszą zbierały rumianki, marząc o swoich ślubach. Wtedy Natasza przysięgała, że jej uroczystość będzie „inna niż wszystkie” — a nie identyczna jak u mamy.
— Olgo, jak się trzymasz? — Natasza podeszła z butelką wody, uśmiechając się przepraszająco. — Mama oczywiście przesadza, ale chce dobrze.
— Dobrze? — Olga odłożyła sekator. — Dwa tygodnie dobierałam te kwiaty. Sama je wybrałaś. A teraz przerabiam wszystko według jej dyktanda.
— No nie przesadzaj — Natasza spuściła wzrok. — Po prostu ona finansuje wesele. I, wiesz, Sierioża też uważa, że białe róże to klasyka.
— Sierioża? — Olga znieruchomiała. — Twój narzeczony? Nagle zna się na kwiatach?
Natasza zaśmiała się, ale śmiech zabrzmiał fałszywie.
— On tylko chce, żeby było perfekcyjnie. Nie złość się, Olgo. Jesteś przecież moją przyjaciółką.
Olga przełknęła gulę w gardle i wróciła do róż, które nagle wydały jej się obce.
—
Wieczór przyszedł zbyt szybko. Goście w eleganckich garniturach i sukniach wypełnili pawilon, zagrała muzyka, a Olga, w prostej czarnej sukience, sprawdzała bukiety na stołach. Jej piwonie, wyniesione do schowka, leżały tam jak niespełnione marzenia.
— Olga, jednak dałaś radę — przy pani Łarysie pojawił się kieliszek szampana. — Choć nie obyło się bez mojej pomocy.
— Dziękuję — mruknęła, zaciskając pięści.
— Ale to — skinęła na stół prezydialny z kompozycją z brzozowych gałązek — to koszmar. Kto tak rozstawia kwiaty? Przecież zasłaniają gości!
— Zrobiłam według pani szkicu — powiedziała cicho Olga.
— Nie fantazjuj — machnęła ręką Łarysa. — Przestaw, zanim zaczniemy kolację.
Olga chciała zaprotestować, lecz wzrok padł na Nataszę, która w sukni ślubnej śmiała się z panem młodym. Sierioża, wysoki i nienagannie uczesany, coś szeptał jej do ucha. Serce Olgi ścisnęło się boleśnie. Nie widziała go trzy lata — od dnia, gdy od niej odszedł, mówiąc, że jest „zbyt zwyczajna”. Teraz stał tu jako mąż jej przyjaciółki i nawet nie powiedział „cześć”.
— Olgo, słyszysz? — głos Łarysy przywrócił ją do rzeczywistości. — Kwiaty. Natychmiast.
— Już — wychrypiała przez zęby i ruszyła do stołu, czując, jak pawilon zwęża się wokół niej.
—
W czasie kolacji napięcie tylko rosło. Olga, siedząc w kącie, obserwowała, jak Łarysa dyryguje kelnerami, poprawia obrusy i rozdaje instrukcje. Natasza, jaśniejąca w centrum uwagi, była jak daleki księżyc. Sierioża za to — zbyt blisko; jego śmiech brzmiał jak zgrzyt zardzewiałego gwoździa.
— A oto nasza florystka! — podniosła kieliszek Łarysa, ściągając spojrzenia… Potem Olga odwróciła się i wyszła w noc, gdzie czekały tylko cisza i cień więdnącej piwonii na tylnym siedzeniu starej Łady.
